Homo naledi
Odkrycie niewielkiego i prymitywnego anatomicznie gatunku hominida o małym mózgu, żyjącego na południu Afryki równolegle z naszymi przodkami, wstrząsnęło naszą wiedzą na temat ewolucji człowieka.
W 2013 r. Lee Berger był już szanowanym paleoantropologiem. Głośno zrobiło się o nim trzy lata wcześniej, gdy kierowany przez niego zespół opisał nowy kopalny gatunek hominida, nazwany Australopitecus sediba. Pierwszą skamieniałość reprezentowaną przez ten gatunek znalazł podczas wykopalisk w Jaskini Malapa w Republice Południowej Afryki wówczas 9-letni syn Lee Bergera, Matthiew. Skamieniałości z Jaskini Malapa pochodzą sprzed ok. 2 mln lat – a więc mniej więcej z okresu, w którym uformował się także rodzaj ludzki. Berger i współpracownicy zresztą dość długo zastanawiali się, czy powinni tego hominida sklasyfikować jako australopiteka, czy raczej wczesnego przedstawiciela naszego własnego rodzaju – a więc jakiś gatunek Homo.
Swoje badania Lee Berger prowadził głównie w regionie równie szumnie co myląco nazywanym Kolebką Ludzkości. Chodzi o wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO obszar o powierzchni przeszło 460 km kwadratowych, położony kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Johannesburgu. Znajduje się tam kompleks jaskiń będących stanowiskami archeologicznymi. Jedną z nich jest wspomniana Jaskinia Malapa. Długo zanim Berger prowadził w niej wykopaliska, bo jeszcze w latach 30. dwudziestego wieku, w innych lokalizacjach na terenie Kolebki Ludzkości znaleziono pierwsze skamieniałości dorosłego Australopiteka, a niedługo potem ślady innego gatunku małpy człowiekowatej, nazwanej parantropem. Później w tej samej okolicy dokonano jeszcze kilku odkryć skamieniałości i narzędzi pozostawionych przez archaicznych ludzi. Dzisiaj mało kto sądzi że to właśnie na tym terenie doszło do wyłonienia się rodzaju ludzkiego, niemniej Kolebka Ludzkości jest jednym z najważniejszych stanowisk archeologicznych, gdy idzie o wczesne etapy ewolucji człowieka.
Tak bogatą serię odkryć, jakich w tym miejscu dokonano, zawdzięczamy m.in. geologii tego terenu. Mówimy o terenie zbudowanym dolomitów – czyli rodzaju wytrzymałej skały wapiennej. Jest ona bardzo odporna na wietrzenie, choć gromadząca się woda może w ciągu milionów lat rozpuścić część związków chemicznych i wyżłobić zagłębienia. W tak powstałych jaskiniach przez całe wieki przebywały rozmaite zwierzęta. Mogły tam zamieszkiwać np. drapieżniki, które sprowadzały w to miejsce ciała swoich ofiar. Niektóre z jaskiń mogły działać jak śmiertelne pułapki – zwierzęta, które do nich wpadły, ginęły pod wpływem upadku lub nie były w stanie się już wydostać. Na taką właśnie pułapkę wygląda wspomniana Jaskinia Malapa.
Na pewno zdarzało się też tak, że kości zwierząt, które zginęły w pobliżu jaskiń wyżłobionych w dolomitach, spływały do zagłębień wraz z wodą. Po latach takiego gromadzenia się różnego osadu powstają tzw. brekcje, czyli scementowane skały okruchowe. Często to właśnie w nich skrywają się skamieniałości – i dlatego tak trudno je dostrzec i wydobyć.
Lee Berger od lat 90. pracował na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu, gdzie zajmował się m.in. mapowaniem i eksploracją jaskiń znajdujących się na terenie Kolebki Ludzkości. Jak wspomina w swojej książce „Alomst Human”, jego pracę zrewolucjonizowało oprogramowanie Google Earth. W zaledwie ciągu kilku miesięcy 2008 r., korzystając z tej aplikacji, Berger zlokalizował kilkaset nieznanych wcześniej badaczom jaskiń na terenie Kolebki Ludzkości, w których potencjalnie mogły znajdować się skamieniałości. W ten sposób trafił do Jaskini Malapa – a w październiku 2013 r. pracownicy kierowanej przez niego jednostki badawczej zwiedzili inne miejsce, nazwane Jaskinią Wschodzącej Gwiazdy. Po pokonaniu kilku bardzo trudnych przejść i ciasnych korytarzy, dotarli oni do komnaty, w której na podłożu walały się skamieniałości jakichś hominidów.
Po zobaczeniu zdjęć z tej jaskini Bergera opublikował w mediach społecznościowych ogłoszenie o poszukiwaniu niskich i szczupłych grotołazów. W ciągu kilku tygodni skompletował zespół i rozpoczął wykopaliska.
***
W ciągu pierwszego dnia po ich rozpoczęciu, z komnaty Dinaledi, jak tę część Jaskini Wschodzącej Gwiazdy później nazwano, wydobyto 40 fragmentów skamieniałości – to całkiem sporo, biorąc pod uwagę to, że miejsca archeologiczne mogą słynąć z dosłownie pojedynczych kości. W ciągu dwóch tygodni wydobyto z tego jednego miejsca już 700 fragmentów skamieniałości – co było rekordem dla całej Afryki. Tylko podczas pierwszej rundy wykopalisk w 2013 r. pozyskano ponad 1500 okazów, stanowiących fragmenty przeszło 700 kości należących do przynajmniej 15 osobników. Pozwoliły one bardzo dokładnie zrekonstruować anatomię odkrytych tam hominidów.
Tym, co badaczom od razu rzuciło się w oczy, był fakt, że w komacie Dinaledi właściwie nie było skamieniałości zwierzęcych, poza paroma kostkami ptaka i kilkoma zębami gryzonia. Niemal wszystkie kości były ludzkie. Tymczasem na podobnych stanowiskach archeologicznych na każdą ludzką skamieniałość mogą przypadać dziesiątki tysięcy zwierzęcych skamieniałości.
Co więcej, na żadnej z tych ludzkich skamieniałości nie było widać śladu działalności padlinożerców czy drapieżników. Było więc jasne, że tych szczątków nie zaciągnęły do jaskini żadne zwierzęta. Jak w takim razie się tam dostały? To była jedno z pierwszych pytań, na które Berger chciał poznać odpowiedź.
Wspomniałem już, że część skamieniałości w komnacie Dinaledi po prostu leżała na podłożu – nie były one zbite w żadną brekcję. Wiele innych było częściowo lub w całości przysypanych nagromadzonym przez lata osadem. Ale, co ciekawe, skamieniałości te nie były bezładnie przemieszane. Niektóre kości były rozlokowane w pozycji anatomicznej, np. kości tworzące niemal kompletną stopę czy rękę. To oznacza, że ciała trafiły do komnaty w całości, gdy kości były wciąż połączone tkankami miękkimi. Wyglądało na to, że nie mogły one spłynąć do komnaty razem z wodą – bo gdyby tak było, to woda znacznie bardziej by wszystko przemieszała. Zwłaszcza że ciała nie dostały się do jaskini za jednym razem – ich położenie wskazywało, że był to proces rozciągnięty w czasie.
W różnych miejscach komnaty Dinaledi znajdowały się kawałki ciemnej gliny – występowały w mniejszych i większych skupiskach na ścianach i w podłożu. Badaczom udało się ustalić, że są one starsze niż same skamieniałości – a ich obecność stanowiła kolejny dowód na to, że to nie woda pozostawiła nam w tym miejscu paleoantropologiczną niespodziankę. Bo gdyby komnata Dinaledi została zalana, to glina zostałaby wypłukana i całe podłoże byłoby pokryte jednolitą mazią.
Jeśli więc wykluczamy wodę, to jak ciała dostały się do jaskini?
Nie można wykluczyć wyjaśnienia „wypadkowego” – być może osobniki, których szczątki znaleziono w komnacie Dinaledi po prostu przypadkiem wpadły do środka. Trzeba jednak przemyśleć tę hipotezę w kontekście topografii całego systemu jaskini Wschodzącej Gwiazdy. Dzisiaj wygląda ona tak: wejście do kompleksu znajduje się ok. 90 metrów od samej komnaty Dinaledi, gdzie znaleziono skamieniałości. Żeby dostać się do komnaty Dinaledi, trzeba pokonać kilka bardzo trudnych przeszkód. Jedną z nich jest bardzo niski korytarz, przez który trzeba się przeczołgać – stąd nazwa „kraul Supermana”. To jeden z powodów, dla których Berger poszukiwał współpracowników o bardzo skromnych rozmiarach – większość osób w tym miejscu po prostu się zaklinuje. W przeszłości jednak korytarz ten mógł być szerszy – być może długo po tym, jak ciała hominidów trafiły do Komnaty Dinaledi, skały zapadły się w tym miejscu, pozostawiając tylko wąską szczelinę.
Niemniej, dalej też nie jest łatwo – należy wspiąć się kilkanaście metrów w górę po „tułowiu smoka”, a później kilkunastometrowym, niemal pionowym „kominem” opuścić się do Komnaty. Być może właśnie w tym miejscu dochodziło do śmiertelnych wypadków. Nie da się też wykluczyć, że w przeszłości istniało jeszcze inne wejście do komnaty Dinaledi – ale nawet jeśli istniało, nie mogła być ona łatwo dostępna – w przeciwnym razie znaleźlibyśmy w niej znacznie więcej śladów zwierząt.
Niezależnie więc od tego, jak dokładnie ciała trafiły do komnaty Dinaledi, musieliśmy mieć do czynienia z populacją, która umiała poruszać się w samej jaskini, na bardzo trudnym i dość rozległym terenie, gdzie oczywiście nie dochodziło światło słoneczne. To wszystko wyglądało bardzo tajemniczo – a ekscytacja badaczy wzrosła jeszcze bardziej, gdy zaczęli analizować pozyskane skamieniałości.
***
Skamieniałości należały do osobników zmarłych w różnym wieku. Dorosłe mierzyły nieco przeszło 140 centymetrów i ważyły do 40 kg. Ich czaszki były niewielkie – mogły mieścić mózg wielkości ok. 500-600 centymetrów sześciennych, czyli niewiele ponad to, co spotykamy u szympansów i goryli. Podobnej wielkości mózg posiadały australopiteki.
Jednak kształt czaszki u tych osobników był już bardziej nowoczesny – zaokrąglone sklepienie przypomina wręcz czaszkę Homo sapiens, co może wskazywać na bardziej nowocześnie zorganizowany mózg, zwłaszcza gdy idzie o rozrośnięte obszary czołowe, które u nas odpowiadają za najbardziej zaawansowane funkcje poznawcze. Jeśli przyjrzymy się częścią czaszki pod oczodołami, to widzimy, że nie ulega ona aż tak dużemu zwężeniu, jak to miało miejsce u australopiteków. Choć cała twarz u osobników z Jaskini Wschodzącej Gwiazdy jest bardziej wysunięta niż u współczesnych ludzi, co z kolei uważane jest za cechę prymitywną.
Na zębach, zwłaszcza tylnych, obserwowano więcej mikrouszkodzeń niż w przypadku innych hominidów, co sugeruje, że dieta tych osobników zwierała twardy pokarm – np. orzechy lub bulwy, ale też jedzenie było zanieczyszczone drobnymi żwirkiem.
Górne kończyny odnalezionych skamieniałości miały sporo cech archaicznych – np. długie i zaokrąglone palce przywodziły na myśl przystosowanie do wspinaczki. Podobnie jak budowa ramion. Jednak dolne kończyny wyglądały nowocześnie – palce u stóp nie były tak długie jak u neandertalczyków, same stopy były dość płaskie – jakby przystosowane do długich wędrówek, rzecz jasna na dwóch nogach. Mieli do czynienia z hominidami, które poruszały się po ziemi, ale były też świetnie przystosowane do wspinania się po drzewach.
Badacze mieli więc do czynienia z mozaiką cech prymitywnych i nowoczesnych, co utrudniało jednoznaczną klasyfikację. Jednak kilka kwestii najsilniej przemawiało za tym, że powinniśmy mówić o gatunku ludzkim. Po pierwsze – wspomniany kształt czaszki. Po drugie – dłonie nadające się do manipulacji przedmiotami. Po trzecie – rozmiarem ciała, w tym długością kończyn, osobniki te bardziej przypominały ludzi niż australopiteków. Ostatecznie Berger zdecydował się na nazwę Homo naledi – naledi w lokalnym języku sotho oznacza gwiazdę, co dobrze komponowało się z nazwą jaskini.
***
Początkowo nie było jasne, ile lat mogły liczyć odkryte skamieniałości. W pierwszej serii publikacji badacze przypuszczali, że mówimy o gatunku, który mógł żyć ok. 2-4 mln lat temu – a więc byłby współczesny australopitekom i być może poprzedzał wszystkie znane gatunki Homo lub występował z nimi równolegle. Takie oszacowanie tłumaczyłoby m.in. niewielki mózg Homo naledi. Jednak późniejsze datowanie wywróciło taką interpretację do góry nogami – okazało się, że Homo naledi występowali zaledwie od 335 tys. do 236 tys. lat temu – a więc w czasie, gdy Afrykę opanowali już Homo sapiens, posiadający ponad dwukrotnie większe mózgi.
To ustalenie spowodowało, że na nowo rozgorzała debata o tym, jak funkcjonowały – i co potrafiły – umysły Homo naledi. Wróciła zwłaszcza kwestia tego, w jaki sposób te hominidy trafiły do komnaty Dinaledi. Ubiegłorocznym głośnym odkryciem z Jaskini Wschodzącej Gwiazdy jest Letimela – czaszka kilkuletniego dziecka, którą ktoś pozostawił w jednym z bocznych korytarzy jaskini. W okolicy nie było śladów innych skamieniałości – wyglądało więc na to, że ktoś musiał zadać sobie trochę trudu, by umieścić tę skamieniałość w takim miejscu. Dlaczego to zrobił? O czym wówczas myślał? Czy zrobił to ktoś bliski tego dziecka? Nie ma chyba paleoantropologa, który nie zadaje sobie tych pytań.
W tle tych pytań pobrzmiewa oczywiście słowo „pochówek”, ale Berger jest ostrożny – mówi wyłącznie o „celowym pozbywaniu się zwłok”. Jednak dla niektórych badaczy takie zachowanie jest już podejrzanie bliskie pochówkom – i trudno im przyjąć, że mogło się ono pojawić w takim gatunku jak Homo naledi.
Najstarsze pochówki datowano na plus minus sto tysięcy lat – za takie miejsce uchodzi jaskinia Qafzeh w Izraelu, gdzie pochowano szczątki przynajmniej pięciu Homo sapiens. W części z grobów odnaleziono artefakty – kamienne narzędzia i grudki ochry, która mogła służyć do pomalowania ciała. Jeśli oglądaliście odcinek o neandertalczykach, to może pamiętacie o Starcu z La Chapelle oraz neandertalczykach pochowanych w jaskini Shanidar. Tam również mamy do czynienia z grobami, ale także one mają „zaledwie” kilkadziesiąt tysięcy lat. Najstarsze znane pochówki Homo sapiens i neandertalczyków pojawiają się więc nawet 150 tys. lat po tym, jak Homo naledi znaleźli się na dnie trudno dostępnej części jaskini Wschodzącej Gwiazdy.
Tym, co budzi kontrowersje w kontekście hipotezy o celowym pozbywaniu się ciał, nie jest jednak wyłącznie wiek szczątków Homo naledi. W zasadzie znamy starszą lokalizację, w której mogło dojść do pozbycia się zwłok w podobny sposób. Chodzi o słynną „Otchłań kości”, po hiszpańsku – Sima de los Huesos, znajdującą się na jednym ze wzgórz w pobliżu wioski Atapuerka w północnej Hiszpanii. Odkryto tam już przeszło 7 tys. fragmentów szkieletu należących do co najmniej 29 osobników, których ciała najwyraźniej zostały celowo zrzucone na dno jaskini. Jedno z nich nosi zresztą ślady dwóch śmiertelnych ciosów zadanych tym samym, ostrym narzędziem – możemy więc mieć do czynienia z ofiarą ludzkiej przemocy. Skamieniałości z Sima de los Huesos pochodzą sprzed około 430 tys. lat i reprezentują wczesnych neandertalczyków (niektórzy badacze twierdzą, że byli to raczej Homo heidelbergensis, ale jak już wiemy z poprzedniego odcinka tej serii – z tą nazwą gatunkową jest mnóstwo problemów).
Homo naledi nie byliby więc pierwszymi hominidami, którzy celowo pozbywali się ciał zmarłych – ale wątpliwość dotyczy tego, czy ich niewielkie mózgu, niewiele większe od mózgów współczesnych małp człowiekowatych, byłyby zdolne do takiego zachowania. Jeśli jednak słuchaliście na naszym kanale wykładu profesora Macieja Trojana, który opowiadał o tym, jak małpy reagują na śmierć i zwłoki innych małp, to wiecie, że nawet szympansy cechują się pewnym stopniem zrozumienia tego, czym jest śmierć. Trudno nam wprawdzie myśleć o takiej umiejętności jako o czymś stopniowalnym – wydaje się, że albo ktoś rozumie, czym jest śmierć, i natychmiast dostrzega cały dramat bezpowrotnego odchodzenia, albo jest tej przygnębiającej świadomości pozbawiony – ale może po prostu brakuje nam wyobraźni. Jeśli świadomość śmierci jest stopniowalna, to Homo naledi mogli ją posiadać w nieco większym stopniu niż szympansy – i dlatego pozbywali się ciał zmarłych. Choć pewnie nigdy nie dowiemy się, czy ich poziom świadomości śmierci wywoływał u nich jakiś rodzaj metafizycznych przeżyć.
Ale w wielu wywiadach, m.in. w tym udzielonym Wojciechowi Brzezińskiemu dla „Tygodnika Powszechnego”, Berger zwraca uwagę na ciekawą kwestię. Być może nasze myślenie o umysłach innych hominidów jest zbyt „antropocentryczne”. Próbujemy wczuć się w ich skórę, ale mamy dostęp tylko do naszych własnych umysłów. A może ich umysły funkcjonowały inaczej. Może inaczej kategoryzowali rzeczywistość – więc każda próba oceniania ich naszymi kategoriami poznawczymi prowadzi nas na manowce – i wcale nie przybliża do zrozumienia tego, kim ci ludzie byli.
Pewne jest, że Homo naledi to gatunek, który rzuca wyzwanie najprostszej wizji ewolucji człowieka, zgodnie z którą na przestrzeni kilku milionów lat nasi przypominający małpy przodkowie stopniowo nabywali coraz więcej cech ludzkich. Homo naledi z pewnością nie byli jedynym gatunkiem, który łączy wiele cech bardziej ludzkich i bardziej małpich – wiele takich gatunków czeka jeszcze zapewne na odkrycie. A to uzmysławia nam, że musiało istnieć wiele gatunków ludzi, którzy mogli zajmować różne nisze ekologiczne, być może każdy z nich na swój sposób zmieniał otaczające środowisko.
Już wcześniej wiedzieliśmy o istnieniu hobbitów, czyli karłowatych ludzi z wyspy Flores i Luzon, ale to w końcu gatunki wyspiarskie, a na wyspach, przy ograniczonych zasobach, ewolucja rządzi się własnymi prawami. Mówiłem o tym przy różnych okazjach w opublikowanej na tym kanale serii „Memy i geny”. Np. w pierwszym odcinku – zatytułowanym „Bezwzględny księgowy”. W przypadku Homo naledi mamy zaś do czynienia z gatunkiem kontynentalnym.
Co ciekawe, być może to właśnie w tej różnorodności ludzkich gatunków, której świadectwem jest Homo naledi, znajduje się klucz do zrozumienia, w jaki sposób my, ludzie, staliśmy się tym, kim jesteśmy? Może te wszystkie gatunki wielokrotnie się krzyżowały, aż pojawiła się taka kombinacja genów, która miała szansę stworzyć zaawansowaną technologię i cywilizację?
Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Nie wiemy skąd Homo naledi się wywodzą. Czy swoje małe mózgi odziedziczyli po bardzo odległych przodkach – być może pierwszej populacji, która oddzieliła się od australopiteków i dała początek linii ewolucyjnej człowieka? A może Homo naledi to jakiś gatunek hybrydowy, efekt późniejszego krzyżowania się różnych populacji archaicznych ludzi? A może wywodzą się od długowiecznego Homo erectusa, który miał sporo większe mózgi, ale u Homo naledi one zmalały w efekcie przystosowania do środowiska? Być może Homo naledi nie byli w stanie utrzymać dużych mózgów w zajętej przez niszy ekologicznej? Być może zresztą zajęli tę niszę poddawani presji ze strony innych ludzi? Być może w jakiś sposób zamienili oni większe mózgi na mniejsze, ale nowocześniej zorganizowane? Na te pytanie na razie nie potrafimy odpowiedzieć – i nie wiemy czy kiedykolwiek będziemy w stanie. Ale można liczyć na to, że jakieś odpowiedzi przyniosą badania starożytnego DNA, które na pewno w przyszłości zostaną przeprowadzone. Zgromadzonego materiału kopalnego jest tak dużo, że kiedyś wreszcie poznamy z mniejszą lub większą dokładnością genom Homo naledi – i przynajmniej dowiemy się, jak bliskie pokrewieństwo łączyło ich z Homo sapiens i innymi występującymi w tym samym czasie gatunkami człowieka.
***
Jak dotąd opublikowano przeszło 100 artykułów, w których tytule umieszczono nazwę Homo naledi. Duża część z nich to opisy anatomiczne poszczególnych fragmentów ciał tych hominidów. Ale są w tym zbiorze także prace pseudonaukowe. Np. seria tzw. „analiz baraminologicznych”, czyli odwołujących się do idei „nieciągłej systematyki”, która zakłada, że w przyrodzie istnieją pewne oddzielone klasy stworzeń. I choć w obrębie klas może dochodzić do drobnych zmian ewolucyjnych, to jednak nigdy żadna klasa nie przekształci się w inną. W obozie kreacjonistów istnieje więc spór o to, czy Homo naledi należy do tej samej klasy co Homo sapiens, czy osobnej. Mówię o tym rzecz jasna w ramach ciekawostki – gdyby przypadkiem ktoś z was natknął się na tego typu publikacje. Nie będziemy w tej serii zwracać uwagi na pomysły kreacjonistów. Ale możecie dać znać, jeśli ten temat was interesuje – spróbuję wtedy namówić Łukasza Lamżę, żeby przygotował jakąś serię filmów o pseudonauce, bo zajmował się już takimi tematami w jednej ze swoich książek.
Nie wiem czy skamieniałościom zależy na tym, by było o nich głośno, ale jeśli tak, to Homo naledi mieli sporo szczęścia, że trafili akurat na Bergera. To człowiek, który nie tylko jest cenionym badaczem, ale też showmanem. Wie, jak rozmawiać z dziennikarzami, sam zresztą przez krótki czas pracował jako reporter lokalnej telewizji w USA. Później został współpracownikiem National Geographic, a jego ekspedycjom badawczym towarzyszyły zespoły medialne. Wykopaliska w Jaskini Wschodzącej Gwiazdy były zresztą transmitowane na żywo w internecie. Berger wywołał ogromny szum wokół Homo naledi, co było ryzykowne – gdyby się okazało, że odkrycie nie jest aż tak doniosłe, jak było to zapowiadane, to niejeden paleoantropolog zarzuciliby Bergerowi uprawianie pijaru zamiast nauki.
Dzisiaj takich głosów raczej się nie spotyka – bo odkrycie rzeczywiście wiele wnosi do naszej wiedzy o ewolucji człowieka. Ryzyko się opłaciło, a Berger uchodzi za rewolucjonistę. Wielu paleoantropologów w przeszłości zazdrośnie strzegło swoich odkryć i pracowało w małych zespołach. Berger z kolei zapraszał ludzi z całego świata na konferencje i warsztaty, podczas których powstawały zespoły robocze zajmujące się analizą poszczególnych skamieniałości. Zaopatrywał też muzea historii naturalnej w odlewy znalezisk, a trójwymiarowe skany setek skamieniałości współpracownicy Bergera umieścili na darmowej platformie MorphoSource – dzięki czemu i my możemy je w tym filmie oglądać. Żaden inny kopalny gatunek człowieka nie doczekał się tylu cyfrowych materiałów na tej platformie. Gdyby ktoś bardzo chciał, mógłby sobie wydrukować większą część szkieletu.
W zakończeniu „Almost Human” John Hawks, współautor tej książki, opisuje, jak wybrał się z Bergerem i jeszcze jednym naukowcem na zwiedzenie jednej z wielu jaskiń na terenie Kolebki Ludzkości. Gdy dotarli na miejsce, wśród leżących w środku wielu odłamków brekcji i dolomitu Berger sięgnął po kawałek skały wielkości pięści i podał Hawksowi.
„Zabrałem skałę z jego otwartej dłoni – pisze Hawks – uważnie obracając ją, by się jej przyjrzeć. Dwa zęby natychmiast rzuciły mi się w oczy, każdy o rozmiarach pięciocentówki. Kość żuchwy, w której tkwiły, była jasnokremowa i mocno zbudowana, w idealnych proporcjach do wielkości zębów. Zerknąłem na Lee, który z rozbawieniem obserwował, jak badam skamieniałą żuchwę hominida. Powiedziałem to, o czym wszyscy pomyśleliśmy: znowu się zaczyna”.
Jak dotąd Berger nic więcej na temat tego wspomnianego na końcu książki znaleziska nie zdradził – choć zapytany o to, w jednym z wywiadów przyznał, że prace postępują.
Łukasz Kwiatek
Dofinansowano z programu „Społeczna odpowiedzialność nauki” Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w ramach projektu „Otwarta Nauka w Centrum Kopernika”.