Zanieczyszczone umysły
Każdy z nas ma dziś dostęp do nieprzebranych zasobów informacji. Niestety, nie zawsze sprawia to, że wiemy i rozumiemy więcej.
Codziennie po drodze do pracy mijam ekran informujący o stanie powietrza w Krakowie. Zwykle w zimie, w lepsze dni widnieje na nim napis „umiarkowany”. Pod spodem żółty emotikon o zupełnie prostych ustach ani się cieszy, ani smuci. W gorsze dni buźka na ekranie jest czerwona i wyraźnie niezadowolona: „Normy stężeń pyłu zawieszonego przekroczone. Stan powietrza zły”.
Zanieczyszczenie powietrza jest problemem dobrze znanym. Znane są też jego konsekwencje: astma, niewydolność układu krążenia, niewydolność oddechowa, a to tylko początek długiej listy. Znacznie mniej wiemy o innym rodzaju zanieczyszczenia, które również utrudnia nasze codzienne funkcjonowanie i niesie ze sobą daleko idące konsekwencje. Chodzi o poznawcze zanieczyszczenie środowiska społecznego, w którym odbywa się wymiana wiedzy i informacji. Zanieczyszczenie to trudniej jest mierzyć i monitorować. A szkoda. Może dobrze byłoby czasem zobaczyć na ekranie swojego smartfona zatrwożony, czerwony emotikon podpisany „Zanieczyszczenie poznawcze wysokie. W miarę możliwości pozostań offline”.
Wyprawa po oliwę
Dziedziną filozofii, która zajmuje się naturą, źródłami i ograniczeniami ludzkiej wiedzy, jest epistemologia. Sama jej nazwa pochodzi od greckiego słowa episteme oznaczającego wiedzę pewną i sprawdzoną, odmienną tym samym od potocznej opinii zwanej po grecku doksa. Ale czym konkretnie wiedza różni się od opinii? Od czasów Platona, który poruszał ten temat najobszerniej w dialogach „Menon” i „Teajtet”, aż do drugiej połowy XX w. najbardziej rozpowszechnioną i wpływową była tak zwana „trzyczęściowa definicja wiedzy”. Według niej wiedza jest (i) prawdziwym i (ii) uzasadnionym (iii) przekonaniem. Co to znaczy w praktyce?
Wyobraźmy sobie, że w trakcie przygotowywania sobotniej kolacji orientuję się, że skończyła się oliwa. Czy o tej porze uda mi się ją jeszcze gdzieś kupić? Przypuszczam, że sklep, w którym zawsze zaopatruję się w oliwę, jest już zamknięty, ale nie wiem tego na pewno – nigdy nie byłem tam późnym popołudniem w sobotę. Cóż, niestraszny mi krótki spacer. Kiedy docieram do sklepu, zastaję na drzwiach kartkę z napisem „zamknięte” i widzę, że światło w środku jest zgaszone. Moje przekonanie, że sklep jest zamknięty, może być teraz uznane za wiedzę – jest prawdziwe (sklep naprawdę jest zamknięty) i uzasadnione (przekonałem się o tym sam, stojąc pod drzwiami). Oczywiście bezpośrednia percepcja nie jest jedynym – ani najlepszym – źródłem uzasadnienia naszych przekonań. Np. uzasadnieniem prawdziwości przekonań dotyczących obiektów matematycznych jest posiadanie przez nas popierających je dowodów, czyli ciągów rozumowań, które pokazują, że konkluzje wynikają z przyjętych przesłanek.
Trzyczęściowa definicja wiedzy święciła triumfy do drugiej połowy XX w. To, co doprowadziło do załamania jej dominacji, znakomicie ilustruje specyfikę rozwoju myśli filozoficznej. W 1963 r. nikomu nieznany amerykański filozof Edmund Gettier, pracujący na niewielkim uniwersytecie w stanie Michigan, opublikował na ten temat króciutki, trzystronicowy artykuł. Poza wprowadzeniem, w artykule zmieściły się dwa kontrprzykłady do trzyczęściowej definicji wiedzy, których echo niesie się po współczesnej epistemologii do dziś. W obu przypadkach podmiot posiada prawdziwe i uzasadnione przekonanie niejako przez przypadek.
Zamiast przywoływać dosłownie przykłady Gettiera, możemy sami skonstruować taki argument na podstawie historii mojego poszukiwania oliwy w sobotnie popołudnie. Jak pamiętamy, uznałem, że sklep jest zamknięty, ponieważ zobaczyłem, że światło jest zgaszone, a na drzwiach wisi kartka z napisem „zamknięte”. Załóżmy, że kiedy tam dotarłem, sklep faktycznie był zamknięty – moje przekonanie było zatem prawdziwe i uzasadnione. Jednak moja konkluzja mogła równie dobrze być fałszywa, ponieważ właściciele często zapominają zdjąć z drzwi kartkę z napisem „zamknięte”, a oszczędzając na prądzie, niemal ciągle siedzą przy zgaszonych światłach. Większość współczesnych epistemologów – uznając siłę argumentów Gettiera – nie byłaby skora w tej sytuacji przypisać mi wiedzy, mimo że, czysto formalnie, spełniłem warunki trójdzielnej definicji. Posiadając te same informacje, które posiadam teraz, zbyt łatwo mógłbym z nich wyciągnąć fałszywy wniosek.
Argumenty Gettiera dobitnie pokazują, że wiedza nie jest wcale łatwa do uzyskania – sam fakt, że wypowiadam lub myślę zdanie prawdziwe, nie gwarantuje jeszcze, że jestem w posiadaniu wiedzy. To raczej dopiero pierwszy z wielu warunków. Jeszcze bardziej wymagające jest osiągnięcie – pokrewnego wiedzy – zrozumienia. Żeby zrozumieć jakieś zagadnienie, musimy nie tylko posiadać wiedzę na temat opisujących je faktów, ale też w odpowiedni sposób uchwycić relacje, jakie między nimi zachodzą. Żeby zrozumieć przyczyny wybuchu I wojny światowej, nie wystarczy wiedzieć, że dane zdarzenia miały miejsce w konkretnym czasie. Trzeba również być świadomym zależności i wzajemnych powiązań między nimi. To znaczy, trzeba umieć odpowiedzieć nie tylko na pytanie „co się działo?”, ale także „dlaczego?”, „w jaki sposób?” i „co z tego wynikało?”.
Wiedza z drugiej ręki
Być może najważniejszą cechą przedsięwzięcia, jakim jest zdobywanie wiedzy i zrozumienia, jest fakt, że bardzo rzadko robimy to w pojedynkę. Gdybyśmy mogli polegać wyłącznie na informacjach, które zdobyliśmy samodzielnie, wiedzielibyśmy tylko ułamek tego, co wiemy teraz. To dzięki świadectwu innych osób wiem, że Huascarán znajduje się w Andach oraz że mitochondria zawierają DNA. Gdyby ktoś mi nie powiedział, nie wiedziałbym, czy wyniki moich badań krwi są w normie ani co dzieje się na wschodniej granicy Polski. Od ciekawostek, po informacje o zupełnie zasadniczym znaczeniu jesteśmy zależni od siebie nawzajem. Dlatego też zagadnienia związane z tzw. epistemologią indywidualistyczną, skoncentrowaną na prawdziwości przekonań i sile uzasadnienia posiadanego przez konkretną jednostkę, ustępują w ostatnich latach miejsca problemom „epistemologii społecznej”.
W idealnej sytuacji byłoby tak. Załóżmy, że chcę dowiedzieć się czegoś na temat rynku kryptowalut. W tym celu udaję się do osoby, o której wiem, że jest ekspertką w tej dziedzinie. Ekspertka ta nie tylko posiada zrozumienie i wiedzę na temat interesującego mnie zagadnienia, ale też jest skora, żeby mi je przekazać, ponieważ nie ma żadnego interesu w tym, żeby pozyskane przeze mnie informacje były fałszywe lub niepełne. Co więcej, ma ona niezrównane umiejętności komunikacyjne. Dzięki jej objaśnieniu nie tylko poznaję wszystkie istotne fakty na temat zagadnienia, które zgłębiam, ale także jestem w stanie uchwycić relacje zachodzące między nimi. Po krótkiej wymianie kurtuazji opuszczam moją informatorkę z nowo nabytą wiedzą i zrozumieniem oraz szerokim uśmiechem na ustach.
Jeśli powyższy opis wydaje nam się naiwny – niemal ironiczny – to dlatego, że jesteśmy świadomi, iż tego rodzaju idealne scenariusze należą do rzadkości. W większości sytuacji nieprawdziwy jest przynajmniej jeden element powyższego opisu. Po pierwsze, często trudno jest ustalić, kto faktycznie w danej sprawie zasługuje na status eksperta. Posiadanie takiego statusu wiąże się z wieloma korzyściami, jak choćby możliwością szerokiego propagowania swoich poglądów i interesów, dlatego zabiega o to wiele podmiotów o potencjalnie złych intencjach. Po drugie, nawet eksperci w danych dziedzinach rzadko posiadają na ich temat pełną wiedzę i zrozumienie. Ci z nich, którzy są najbardziej uczciwi, jasno to komunikują. Niestety, oczekiwania społeczne niejednokrotnie wpychają ekspertów na niebezpieczną ścieżkę uzupełniania braków swojej wiedzy siłą perswazji.
Jak zauważa Philip Tetlock w swojej książce „Expert Political Judgment”, zwykle eksperci, którzy lepiej wypadają w ocenie kompetencji według standardów naukowych, są mniej medialni, a tym samym mniej popularni wśród potencjalnych konsumentów ich wiedzy. Po trzecie, przekazywanie wiedzy jest zadaniem wymagającym ogromnych umiejętności. W szczególności musi być dostosowane do konkretnego odbiorcy i jego wiedzy bazowej. Przekazywanie zrozumienia danego tematu jest jeszcze trudniejsze. Nie wystarczy bowiem, żeby odbiorca dowiedział się, że dane informacje są prawdziwe. Musi też uchwycić zachodzące między nimi zależności, a to stanowi dodatkowe wyzwanie. Wie o tym każdy, kto próbował kiedyś odpisywać odpowiedź na pytanie otwarte w trakcie sprawdzianu z historii.
Nie daj się oszukać
W związku z wymienionymi problemami środowisko społeczne, w którym funkcjonujemy, jest – by użyć frazy zaproponowanej przez filozofa Neila Levy’ego – poznawczo zanieczyszczone. Jeśli dziś brakuje nam wiedzy i zrozumienia, to zwykle nie dlatego, że nie mamy dostępu do informacji. Wręcz przeciwnie, na wyciągnięcie ręki mamy ich niemal nieprzebrane zasoby. Niestety, wiele z tych informacji jest wzajemnie sprzecznych, a wszystkie poparte autorytetem kogoś zabiegającego o status eksperta. Bardzo trudno jest zatem ocenić, w co wierzyć, czyje świadectwo przyjąć i czyimi wypowiedziami kierować się podczas podejmowania własnych decyzji.
Skoro trudno jest odróżnić ekspertów od osób, które tylko się za nich podają, może powinniśmy zaufać własnej intuicji i zdolności odróżniania prawdy od kłamstwa? Badania Charlesa Bonda i Belli DePaulo pokazują, że byłaby to bardzo zła strategia. Gdy chodzi o umiejętność rozpoznawania, czy jesteśmy oszukiwani, nasza skuteczność plasuje się w okolicach 54 proc. To znaczy, że niemal równie dobrze szłoby nam, gdybyśmy zamiast zastanawiać się, czy nasz rozmówca kłamie, podejmowali decyzję przy pomocy rzutu monetą (według jednego z popularnych wyjaśnień, dodatkowe 4 proc. wynika stąd, że niektóre kłamstwa bardzo łatwo przejrzeć).
Warto zauważyć, że eksperymenty, z których płynie ta pesymistyczna konkluzja, badały zdolność wyłapywania kłamców w trakcie konfrontacji z nimi twarzą w twarz. Dziś jednak większość informacji, na podstawie których staramy się wyrobić sobie zrozumienie danego tematu, pozyskujemy online. Jeśli trudno jest rozpoznać kłamstwo stojącej przed nami osoby, której mimikę czy intonację możemy na bieżąco obserwować, nasze szanse spadają niemal do zera, gdy informacja ta pochodzi na przykład od – nieznanego nam skądinąd – użytkownika @sprawdzonawiedzamedyczna na Twitterze.
Poznawcza niewydolność
Jak w takim razie funkcjonować w środowisku zanieczyszczonym poznawczo? Przede wszystkim musimy pogodzić się z faktem, że tak jak zbyt duża ilość pyłów zawieszonych prowadzi często do niewydolności oddechowej, tak samo natłok niesprawdzonych informacji prowadzi do niewydolności poznawczej. Wiedza i zrozumienie są dobrami tyleż wartościowymi, co trudnymi do osiągnięcia. I nie zmienia tego fakt, że dziś na każdym rogu, od Instagrama po aktualizowane co minutę serwisy informacyjne, ktoś próbuje nam sprzedać całe ich naręcza. Fakt, że odpowiedź na niemal każde pytanie można sobie dzisiaj wygooglować, powoduje, że odczuwamy presję, by posiadać silne zdanie na każdy z bieżących tematów. Na początku marca tego roku doskonale ilustrował to mem przedstawiający mężczyznę zacierającego ręce nad swoim laptopem, podpisany „Byłem już ekspertem od epidemiologii, teraz mogę być od wojskowości”.
Jeśli chcielibyśmy na poważnie rozważyć problem poznawczego zanieczyszczenia naszego środowiska, powinniśmy zastanowić się, co tak naprawdę wiemy, a jakie informacje powielamy tylko dlatego, żeby sprostać oczekiwaniom społecznym. Zwłaszcza że oczekiwania te wygenerowane są w dużej mierze przez wielkie korporacje, które – nawet jeśli umożliwiają wymianę informacji – zyski czerpią z ruchu mierzonego w ilości kliknięć i czasu spędzonego w odpowiednich aplikacjach, a nie przyrostu wiedzy czy świadomości swoich użytkowników. Być może sama ignorancja nie jest cnotą, natomiast świadomość swojej ignorancji – już tak.
Jędrzej Grodniewicz
Dofinansowano z programu „Społeczna odpowiedzialność nauki” Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w ramach projektu „Otwarta Nauka w Centrum Kopernika”.