Wielka Matryca i herezja Inteligentnego Projektu – rozmowa z Michałem Hellerem
W starożytności popularna była herezja manichejczyków. Twierdzili oni, że istnieją dwa przeciwstawne, walczące z sobą bieguny – Bóg, źródło dobra, oraz materia – źródło zła, swoisty „antybóg”. Kościół potępił tę herezję. Zwolennicy Inteligentnego Projektu zamiast materii manichejczyków stawiają walczący z Bogiem przypadek – wyjaśnia ks. prof. Michał Heller.
W „Filozofii przypadku” zauważa ksiądz profesor, że ludzie boją się przypadku i muszą go oswoić. Dlaczego tak jest?
Myślę, że gdybyśmy zrobili eksperyment i zapytali przypadkowych przechodniów o przykład przypadkowego zdarzenia, to 90 procent odpowiedziałaby w ten sposób: idę ulicą i cegła spada mi na głowę. Takich nieszczęśliwych przypadków się boimy i musimy się z nimi oswajać.
Z drugiej strony przypadki to nie tylko spadające cegły. Każdy krok, jaki stawiamy na ulicy, jest związany z przypadkiem. Czy postawię stopę w tym miejscu, czy pół centymetra obok – to zupełny przypadek. Całkowicie nieszkodliwy, taki, jakich w rzeczywistości jest strasznie dużo, pewnie o wiele więcej niż cegieł spadających na głowę.
Bywają i szczęśliwe przypadki – gdy dwoje ludzi spotka się na ulicy przypadkiem, bo zmieniło się światło i nie mogli iść dalej, a potem będą szczęśliwym małżeństwem.
A na czym polega oswajanie przypadku?
W życiu codziennym może się różnie odbywać. Na ogół albo stajemy się przewrażliwieni i wszystkiego się boimy, albo mamy agresywny – w dobrym tego słowa znaczeniu – stosunek do przypadków.
Najciekawsze jest to, jak przypadki oswajała i oswaja nauka. Nie można tutaj nie wspomnieć o starożytnych Grekach. Ktoś powiedział, że najłatwiejszą filozofią ze wszystkich jest filozofia grecka, bo mówiąc o Grekach, nie trzeba się już do nich cofać. Cała dalsza filozofia ma swoje korzenie u Greków.
Grecy, a zwłaszcza Arystoteles, mieli przyczynowej wizji nauki. Twierdzili, że podać naukowe wyjaśnienie jakiegoś zdarzenia – to podać jego przyczynę. Nauka w takiej wizji sprowadzałaby się do rekonstrukcji łańcuchów przyczynowych: przyczyna – skutek – przyczyna – skutek. Jeżeli takie łańcuchy potrafimy zidentyfikować, to jesteśmy w stanie wyjaśnić jakieś zjawisko
Arystoteles stwierdzi, że jeżeli ten łańcuch zostanie w pewnym miejscu przerwany przez przypadek, zadziała jakiś nieoczekiwany efekt, niszcząc sieć przyczyn i skutków, to nauka staje się bezsilna. Arystoteles powie: załamuje się racjonalność. Przypadek powoduje dziurę w racjonalności.
Myślę, że Arystoteles uchwycił tutaj część naszych obaw przed przypadkiem. Chyba nam trochę wmówił, że powinniśmy się bać przypadków, bo są luką w racjonalności. Nauka długo wierzyła Arystotelesowi, ale z czasem zaczęła oswajać przypadek. Tym oswajaniem przypadku jest historia rachunku prawdopodobieństwa.
Jak ta historia wyglądała?
Przypadek to takie zdarzenie, którego prawdopodobieństwo przewidzenia z góry jest niewielkie. Jeżeli coś przewidujemy z pewnością, to nie jest to przypadek. Niskie prawdopodobieństwo zdarzenia oznacza mniejszy lub większy przypadek.
Dzięki matematycznemu rachunkowi prawdopodobieństwa, pojęcie prawdopodobieństwa jest dobrze określone. Oczywiście, nie było tak zawsze. Rachunek prawdopodobieństwa zaczął się kształtować dopiero w XVII wieku. Co ciekawe, ta teoria miała dwa, zupełnie sobie przeciwstawne źródła inspiracji.
Pierwszym z nich były gry hazardowej. Wiadomo, że hazardzista ma ochotę wygrać, czyli ujarzmić przypadek, sprawić, by zadziałał na jego korzyść. Z chwilą, gdy pewien hazardzista, kawaler de Mere zwrócił się do Pascala z prośbą o rozwiązanie matematycznej łamigłówki związanej z hazardem, Pascal zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać. Skonsultował się listownie z innym wielkim matematykiem – Fermatem. Od ich korespondencji zaczyna się historia rachunku prawdopodobieństwa.
Drugie źródło to teologia. Jakub Bernoulli, wielki matematyk, żyjący nieco później od Pascala, pracował nad traktatem, który właściwie jest pierwszym dziełem z teorii prawdopodobieństwa jako działu matematyki. Pierwsze twierdzenia dotyczące prawdopodobieństwa udowodnił właśnie Bernoulli. Był on pobożnym kalwinistą, związanym z Genewą – jak wiemy, stolicą kalwinizmu. Bernoulii doskonale znał teologię, również katolicką. A w niej toczył się pewien spór w dziedzinie etyki.
Jeżeli mam przed sobą do wyboru dwie drogi i obydwie są związane z pewnym wyborem moralnym, przy czym nie mamy pewności, która jest słuszna, to czym powinniśmy się kierować? Ówcześni teolodzy stwierdzili, że prawdopodobieństwem. Prawdopodobieństwem, że właśnie ten wybór moralny, a nie inny, jest słuszny. I zastanawiali się, jak określić, które prawdopodobieństwo jest mniejsze, a które większe. Bernoulli zapożyczył od teologów samo pojęci prawdopodobieństwa. Matematycy wcześniej używali innego pojęcia. Na przykład Huygens mówił o oczekiwaniu – expectatio. Bernoulli podał matematyczne określenie, jak mierzyć prawdopodobieństwo.
Możemy się jednak zastanawiać, czy przypadek istnieje po stronie świata, czy po stronie obserwatora – jest niewiedzą o rzeczywistości. Nam może się wydawać, że coś jest przypadkowe, gdy faktycznie jest całkowicie zdeterminowane.
Przypadek to to, czego pojawienie się ma prawdopodobieństwo mniejsze niż jeden. Jednak rachunek prawdopodobieństwa ma szereg interpretacji. Matematyka jest oczywista, ale dopuszcza różne interpretacje. To samo dotyczy przypadku. Z grubsza rzecz biorąc, istnieją dwa rodzaje interpretacji. Po pierwsze przypadek faktycznie może oznaczać ignorancję.
Wyobraźmy sobie, że stoimy na rogu ulicy i chcemy jechać tramwajem. Mamy do wyboru dwa, odjeżdżające z różnych przystanków: „czwórkę” i „ósemkę”. Możemy się z kimś założyć, że prawdopodobieństwo tego, że wcześniej przyjedzie „czwórka”, to jedna trzecia tego, że wcześniej przyjedzie „ósemka”, bo wiemy, że to „ósemka” jeździ częściej. To przykład przypadku rozumianego jako niewiedza – tramwaje obiektywnie są już w drodze, ale my nie wiemy, gdzie dokładnie i nie mamy pewności, który wcześniej przyjedzie. Podobnie gdy gramy w karty – druga osoba ma trzyma już swoje karty, ale ja tylko z prawdopodobieństwem muszę oceniać, czy ma ona tego asa, czy nie.
Drugie prawdopodobieństwo jest wewnątrz praw przyrody. W mechanice kwantowej nie mogę przewidzieć, czy konkretny atom rozpadnie się w następnej sekudzie, czy za sto lat. Mogę tylko liczyć prawdopodobieństwa, bo taka jest natura praw kwantowych. Ale często również w klasycznej fizyce jesteśmy skazani na prawdopodobieństwo związane z działaniem praw przyrody.
Wróćmy do racjonalności. Czym właściwie ona jest i kiedy możemy stwierdzić, że coś jest racjonalne?
Wiadomo, że najtrudniej podać definicję podstawowych pojęć – takich jak właśnie racjonalność. Ja bym podał definicję operacyjną. Operacyjną, to znaczy taką, która mówi, jakie postępowanie jest racjonalne. Otóż postępować racjonalnie to uzasadniać swoje twierdzenia. A jeżeli nie ma pełnego uzasadnienia, to mieć odwagę powiedzieć, że to tylko prawdopodobna hipoteza. I ja sądzę, że jedno z największych, a może wręcz największe odkrycie naukowe ludzkości, to odkrycie, że należy uzasadniać swoje poglądy.
To odkrycie dokonało się na przełomie piątego i szóstego wieku przed Chrystusem na wybrzeżach Azji Mniejszej, gdy nieliczna grupka kilku, można powiedzieć, szaleńców, zadała sobie pytanie, jak uzasadniać twierdzenia, nie odwołując się do żadnych mitów, tylko przy pomocy ludzkiego rozumu. I tak powstała filozofia.
Wybór racjonalności – bo to jest wybór, że należy postępować racjonalnie, był niejako potwierdzany przez dalszy rozwój filozofii, a potem przez rozwój nauki. Odkrycie, czy wynalezienie metody naukowej na przełomie XVI i XVII w. – metody matematyczno-empirycznej, jest bardzo wyraźnym potwierdzeniem metody racjonalności.
W „Filozofii przypadku” znajdują się również inne pojęcia, które trudno zdefiniować. Na przykład Wielka Matryca. Dość tajemniczy obiekt, pojawiające się na końcu książki. Przypisuje ksiądz profesor tej Matrycy własność piękna i opisuje jako pierwowzór. Czym jest ta Matryca i dlaczego posiada takie cechy?
Wszystko w tej książce rozgrywa się wokół pojęcia przypadku. Czy świat jest rządzony przypadkami, czy fizyczną koniecznością. Ja uzasadniam twierdzenie, że i jednym, i drugim. Wyrazem konieczności rządzącej światem są prawa przyrody. Formułowane w języku matematycznym, zwykle wyrażane przy pomocy równań różniczkowych. Ich odkrywaniem zajmuje się nauka. Ale prawa przyrody nie mogłyby istnieć, gdyby w ich sieć nie były bardzo misternie wmontowane przypadki. Dlaczego?
Wyobraźmy sobie, że rzucam kamieniem. Kamień leci po trajektorii określonej przez prawo grawitacji, przez równanie ruchu Newtona. To pewna konieczność – kamień nie może lecieć inaczej niż po trajektorii, która jest rozwiązaniem równania Newtona. Ale sam kamień może trafić kogoś w skroń albo przelecieć bokiem. To zależy od ruchów ręki, która tym kamieniem rzuca. Mogę rzucić w tą stronę, albo w inną. Z taką czy inną prędkością. To nie jest zadekretowane w prawach Newtona, z jaką prędkością należy rzucić kamień. To się mieści w warunkach brzegowych tego równania. Żeby równanie mogło działać, musi być informacja o warunkach początkowych. Resztę robi prawo przyrody. Ale w stosunku do konkretnego równania warunki początkowe są przypadkowe. Wszystkie prawa przyrody w ten sposób funkcjonują. Nie mówiąc nawet o mechanice kwantowej, która jest od początku probabilistyczna.
Wyobraźmy sobie siatkę praw przyrody. W tej siatce są pewne wolne miejsca, właśnie na działanie przypadków. Bez tych pustych miejsc prawa nie mogłyby funkcjonować. Nie miałyby punktu wyjścia. Całą tę siatkę praw przyrody razem z pustymi miejscami nazywam Wielką Matrycą Wszechświata. To jest trochę metaforyczne określenie, zresztą nie ode mnie pochodzi – dość często pojawia się zwłaszcza w popularnonaukowej literaturze. Matryca jest podsumowaniem, ukazaniem całej kompozycji współdziałania przypadków, dlatego pojawia się na końcu książki
Przykładem gry przypadku z koniecznością w prawach przyrody jest ewolucja biologiczna. Z jednej strony mamy przypadkowe mutacje genetyczne, a z drugiej element konieczności czy kierunkowość – selekcja przez dobór naturalny mutacji korzystnych, zwiększających przystosowanie. Ksiądz profesor zadedykował książkę dwóm osobom, które toczą zażarte spory o interpretację teorii ewolucji.
Właściwie nie zadedykowałem książki nikomu, tylko napisałem, że jeżeli miałbym ją komuś zadedykować, byliby to Richard Dawkins i Wiliam Dembski. Obu dzieli prawie pogląd na teorię ewolucji. Według Dawkinsa to „ślepy zegarmistrz”, który wyjaśnia wszystko; Dembski sądzi, że teoria ta jest pełna „nieredukowalnie złożonych sytuacji”, które świadczą o Inteligentnym Projekcie.
Dembskiego i Dawkinsa łączy pasja, stawianie na jedną kartę. Ja w książce przedkładam inną koncepcję, która jest jednakowo odległa zarówno od Dawkinsa, jak i Dembskiego. Te dwie postacie trochę symbolicznie, od czasu do czasu pojawiają się w tej książce do celów polemicznych. Moja koncepcja jest taka, że przypadki ani nie świadczą przeciwko Panu Bogu, jak chciałby Dawkins, i trzeba je uznać w teorii ewolucji, w przeciwieństwie do Dembskiego. Co ciekawe, w tym miejscu Dembski zgadza się z Dawkinsem, że przypadki świadczą przeciwko Bogu. Ja twierdzę, że przypadki nie sprzeciwiają się Bogu, ale są elementami Wielkiej Matrycy .
Twierdzę też coś więcej – że Dembski i jego zwolennicy w zapale bronienia Inteligentnego Projektu posuwają się tak daleko, że z punktu widzenia doktryny chrześcijańskiej popadają w herezję.
W starożytności była herezja manichejczyków. Bardzo popularna, na przykład św. Augustyn przez lata był jej zwolennikiem. Manichejczycy twierdzili, że istnieją dwa przeciwstawne, walczące z sobą bieguny – Bóg, źródło dobra, oraz materia – źródło zła, swoisty „antybóg”. Kościół potępił tę herezję. Zwolennicy Inteligentnego Projektu, tacy jak Dembski, zamiast materii manichejczyków stawiają walczący z Bogiem przypadek. Dlatego mój atak na Dembskiego ma również kontekst teologiczny
Zaznacza ksiądz profesor w książce, że zgodziłby się nazwać swoją koncepcję Inteligentnym Projektem, ale ta nazwa została skompromitowana.
Tutaj nastąpiło pewne zawłaszczenie terminologiczne. W teologii chrześcijańskiej od zawsze istniało pojęcie kreacjonizm. „Traktat o stworzeniu świata” to po łacinie Tractatus de creatione mundi – stąd „kreacjonizm”.
W teologii mamy działanie celowe. Bóg celowo urządza Wszechświat. Inaczej mówiąc, jest to Jego wielki projekt. Może teologia nie używała tego pojęcia, ale mówiła coś równoważnego. Niemniej, nie widzę nic niestosownego w tym, by do Boga stosować termin Wielki Projektant.
Tymczasem te pojęcia zostały zawłaszczone przez przeciwników teorii ewolucji pokroju Dembskiego. Gdy dzisiaj mówi się „kreacjonista” , to się rozumie właśnie osoby o takich poglądach, a nie zwolennika teorii stworzenia Wszechświata przez Boga. Dlatego terminu „kreacjonizm” i „Wielki Projekt”, bez zastrzeżeń, o co dokładnie chodzi, nie można używać. Dlatego wolę wyrażenia Einsteina „Zamysł Boga”. Wychodzi na to samo, ale skojarzenie z Einsteinem nie jest teologicznie niestosowne, a tamto drugie – jest. Ja Wielką Matrycę utożsamiam z Zamysłem Boga.
Z ks. prof. Michałem Hellerem rozmawiali Łukasz Kwiatek i Mateusz Hohol