Siły chaosu i siły ładu
Jedno słowo kołatało się w głowie koronera dr. Hermana N. Bundesena, gdy w walentynkowe przedpołudnie 14 lutego 1929 r. wszedł do hali garażowej przy 2122 North Clark Street na chicagowskiej North Side: „chaos”.
Przy ścianie leżało siedem ciał rozprutych salwą maszynową. Dwóm strzelono jeszcze w twarz z shot- guna. Zwłoki w dwurzędowych garniturach leżały pokotem, niczym pacynki ciśnięte o ścianę przez rozkapryszone dziecko. Wokół walało się przynajmniej 70 łusek.
Siedmiu gangsterów George’a „Bugsa” Morana, wśród nich jego najlepsi ludzie, wprawieni w zabijaniu, uzbrojeni po zęby. A jednak nie było żadnych śladów walki. Karnie stanęli pod ścianą i zginęli od salwy w plecy. Jak to możliwe?
Mieszkające naprzeciwko kobiety widziały policjantów, jak wyprowadzili z magazynu na muszce dwóch mężczyzn z rękami w górze. Bugs Moran spóźnił się zaś tego dnia na spotkanie w feralnym magazynie, gdzie miał odebrać transport alkoholu. To go ocaliło. Zobaczył policjantów wchodzących do magazynu i natychmiast uciekł.
Kto dokonał egzekucji? Moran konkurował z innym chicagowskim mafiozem: Alem Capone. Ale Al miał alibi: był wtedy na Florydzie. Nie dało się też powiązać ze sprawą jego ludzi. A więc policjanci? W Chicago czasów prohibicji trudno było niekiedy rozróżnić gangstera od policjanta czy polityka. Pewne było tylko, że użyto dwóch pistoletów maszynowych thompson kaliber 45. Na pomoc wezwano największy autorytet raczkującej dopiero dziedziny – balistyki sądowej, Calvina Goddarda. Kardiologa z wykształcenia, rusznikarza z zamiłowania, specjalistę od badań pocisków pod świeżo skonstruowanym do tych celów mikroskopem porównawczym.
Pierwszy werdykt: masakry nie dokonano z żadnego thompsona należącego do policji. Ale w grudniu 1929 r. w ręce stróżów prawa wpadł arsenał jednego z ludzi Ala Capone: amunicja, pistolety, dwa shotguny i dwa thompsony. Goddard, zbadawszy je, był pewien: to za ich pomocą dokonano zbrodni. Do magazynu weszło dwóch bandytów Capone w policyjnych mundurach. Sądząc, że to zwykły nalot, ludzie Morana nie stawiali oporu. Wtedy wkroczyło dwóch cywilów z thompsonami. Cała czwórka umknęła, fingując scenę aresztowania, którą widzieli świadkowie.
Sprawa przeszła do historii jako Masakra w dniu Świętego Walentego. Do historii przeszedł też Goddard. Na fali sławy założono dlań Scientific Crime Detection Laboratory, instytut, gdzie naukowymi metodami miał zwalczać gangsterów. Wszystko za sprawą mikroskopijnych, unikatowych śladów zostawianych na łusce i pocisku przez mechanizm broni i gwint jej lufy, którym przyjrzało się oko naukowca. I na podstawie których sprawcy wpadają do dziś.
Arsenał dyscyplin
Tak naprawdę nikt nie wie, co na miejscu masakry pomyślał chicagowski koroner. Ale słowo „chaos” pasuje. W ustach detektywów pojawia się ono często na początku kryminalnych fabuł. Bo zbrodnia pozostawia chaos w każdym sensie. Tym bardzo dosłownym – ponieważ miejsce zbrodni nie ma w sobie nic z przeestetyzowanego kadru kryminalnego serialu ani z pasjonującej zagadki, którą przy kominku rozwikłuje powieściowa starsza pani. Jest ponurą, lepką i cuchnącą areną chaosu. Ale też w sensie najszerszym, bo zbrodnia czyni wyrwę w porządku świata. Historie kryminalne, niczym współczesna mitologia, są opowieściami o herosach stawiających czoło Losowi, przywracających porządek zaburzonego świata.
Z tej perspektywy kryminalistyka jest nauką, która w chaosie poczynionym przez zbrodnię konsekwentnie i racjonalnie szuka śladów, wzorców, sensu. Która przy pomocy arsenału naukowych metod stawia sobie za cel odtworzenie z chaosu rozbryzgów, strzępów, plam, smug, woni, płynów, gazów i wydzielin – tego, co, jak, kiedy i za czyją przyczyną się zdarzyło. Chce więc z chaosu odtworzyć porządek. I ów porządek – oddając sprawcę wymiarowi sprawiedliwości – przywrócić.
Kryminalistyka, formalnie dziedzina nauk prawnych, korzysta z osiągnięć wszystkich chyba dyscyplin: od fizyki i mechaniki, przez medycynę i psychologię, po biotechnologię, chemię, toksykologię, mikrobiologię… Interesują ją i podłoże eskalacji działań seryjnych morderców, i cykl rozwojowy muchy plujki w zwłokach. I sekwencje nukleotydów, i tłuste odciski paluchów. Korzysta z narzędzi tak wyrafinowanych jak chromatograf (do analizy składu substancji) czy termocykler (do namnażania DNA), tak prostych jak olbrzymi stalowy lejek (nad którym wyczesuje się mikroślady z ubrania ofiar) i tak fantazyjnych jak pędzelek z puchu marabuta (do rozprowadzania proszku daktyloskopijnego).
U swoich początków musiała się ona jednak zmierzyć z chaosem w sensie najbardziej dosłownym.
Niepowtarzalni
Paryż, początek XIX wieku. Po wojnach napoleońskich i u zarania przemysłowego społeczeństwa jest to wymarzony teren dla najróżniejszych łotrów. W 1810 r., by umknąć zemsty przestępczego światka, swoje usługi włodarzom miasta oferuje niejaki Eugène-François Vidocq, były złodziej i rzezimieszek. A wkrótce – detektyw. Tworzy osławioną Sûreté, wychodząc z założenia, że nikt tak dobrze nie zna kryminalnego fachu jak kryminaliści. Pierwszymi detektywami zostają podobni Vidocqowi przestępcy. Ale w jednym nikt nie był doń podobny: Vidocq miał fenomenalną pamięć do twarzy, był żywą kartoteką kryminalną. Rzecz w tym, iż w miarę rozwoju policji kryminalnej on jeden przestał wystarczać. Pojawił się problem: jak bezbłędnie zidentyfikować rzezimieszka, który wówczas bez trudu mógł zmie- nić nazwisko czy wygląd? I jak szybko wydobywać potrzebne akta z pęczniejącej kartoteki?
Traf chciał, że pracy dla swojego enfant terrible poszukiwał wybitny lekarz, statystyk i antropolog monsieur Adolphe Bertillon. Synowi Alphonse’owi, bodaj najbardziej antypatycznemu typowi w całym Paryżu, znalazł w 1879 r. zatrudnienie w charakterze policyjnego pisarczyka. Alphonse szybko doszedł do wniosku, że pracuje w chaosie nieogarnialnym. Bo jak wśród dziesiątek tysięcy fiszek znaleźć kartotekę sprawcy opisanego przez leniwego funkcjonariusza jako „raczej wysoki” albo „typ przeciętny”? Wtedy rodzinna krew dała o sobie znać. Bertillon zaczął z aresztantów zdejmować precyzyjne pomiary i opracował system, który pozwalał niemal bezbłędnie zidentyfikować osobę na podstawie zestawu cech takich jak długość kończyn, palców, obwód głowy itp. Obliczył, że szansa znalezienia dwóch kryminalistów o czternastu identycznych cechach jest jak 1 : 286 435 456. Co więcej, jego oparty na antropometrii system – po latach perturbacji wdrożony do praktyki policyjnej pod nazwą bertillonage – pozwalał też szybko nawigować po kartotekach.
W zupełnie innym miejscu globu brytyjski urzędnik kolonialny William J. Herschel zmagał się wówczas z nierzetelnymi kontraktorami. Wymyślił, by od zatrudnianych Hindusów wymagać podpisu w formie odcisku palca. Zgromadził w ten sposób pokaźny zasób i badając go, odkrył coś, na co wpadli już neolityczni garncarze: że odciski naszych palców są unikalne. Tysiąc lat przed naszą erą Chińczycy podpisywali odciskiem palca urzędowe dokumenty. W 1685 r. boloński anatom Marcello Malpighi opisał dziwne wzory pętli i zawijasów na opuszkach, a w 1823 r. Johannes Purkinje z Uniwersytetu w Breslau sklasyfikował dziewięć ich głównych wzorów. Niedługo później Henry Faulds, szkocki lekarz pracujący w Tokio, złapał włamywacza, który potknął się o fajerkę i zostawił na białym tynku ślad dłoni umorusanej sadzą – i w 1880 r. napisał do czasopisma „Nature” list o możliwościach, które wymiarowi sprawiedliwości dają odciski palców. Wreszcie w 1891 r. Francis Galton – antropolog samouk – wydał epokowe dzieło pt. „Fingerprints”, o tym jak za pomocą linii papilarnych identyfikować ludzi.
Herschel wymyślił, by od zatrudnianych Hindusów wymagać podpisu w formie odcisku palca. Zgromadził w ten sposób pokaźny zasób i badając go, odkrył coś, na co wpadli już neolityczni garncarze: że odciski naszych palców są unikalne.
Dziś daktyloskopia to kryminalistyczny elementarz – a odciski pobiera się metodą niezmienną od wieków: odciskając uwalane tuszem palce na papierze. Oczywiście, dzisiaj skanuje się je też i analizuje komputerowo.
Spójrz teraz na opuszek swojego kciuka. Znajdź trójkątny kształt, gdzie rozchodzą się ciągi linii. To tzw. delta. Jeśli masz jedną, a linie układają się w otwartą z jednej strony pętlę, dzielisz ten wzór z 64 proc. populacji. Jeśli masz przynajmniej dwie, a linie zamykają się w wir – jesteś reprezentantem 30 proc. Jeśli nie masz delty, a twoje linie papilarne tworzą łuk, witamy wśród elitarnych 6 proc. Teraz wyobraź sobie odcinek od centrum wzoru do delty. To tzw. linia Galtona. Liczba bruzd, która ją przecina, to jedna z podstaw katalogowania odcisków palców – sposobów na ujęcie miriad chaotycznych wzorów w karby porządku. A teraz popatrz dokładniej. Dostrzeżesz rozwidlenia, oczka, punkty, mostki – to tzw. minucje: detale sprawiające, że nikt na świecie nie ma identycznych odcisków palców. Nawet jeśli masz bliźniaka.
Linie papilarne kształtują się między 100. a 120. dniem życia płodowego i nie zmieniają się do śmierci. I odrastają – o czym przekonał się legendarny bandyta John Dillinger. Usłyszawszy o daktyloskopii, heroicznie dał sobie wytrawić opuszki w kwasie. Gdy zginął w zamachu, szczątki jego linii papilarnych i tak zdołano dopasować do odcisków figurujących w kartotece policyjnej.
Inną próbę walki ze zdradliwymi palcami podjął w 1941 r. niejaki Robert Philips, który kazał sobie na opuszki przeszczepić skórę z klatki piersiowej. Zidentyfikowano go bezbłędnie jako jedynego na świecie złodzieja, który zamiast odcisków linii papilarnych zostawia dziwaczne wzorki.
Natura nie lubi się powtarzać. Dzięki temu kryminalistyka ma takie dziedziny jak cheiloskopia badająca odciski warg na szklankach, otoskopia – analizująca odciski ucha, które nasłuchujący włamywacze przyciskają do drzwi i okien, jest też gantiskopia, badająca ślady… rękawiczek. Traseologia bada ślady butów i charakterystyczne cechy chodu, a osmologia – zapachy. Odontoskopia zajmuje się zaś śladami zębów.
Na tych ostatnich wpadł słynny seryjny morderca Ted Bundy, polujący na młode długowłose brunetki z przedziałkiem. Zbrodniarz uciekł organom ścigania i kilkanaście dni później napadł na akademik na Florydzie. Zgwałcił tam i zabił dwie studentki. Trzecia przeżyła. Nie pozostawił prawie żadnych śladów. Miesiąc później policja zatrzymała go w skradzionym aucie. Zidentyfikowano go na podstawie odcisku zgryzu: jego krzywe i ukruszone zęby pasowały bezbłędnie do rany na skórze ofiary. W 1989 r. został stracony na krześle elektrycznym.
A ponad wszystkie unikatowe cechy wyróżnia się jedna. Nasz kod genetyczny.
Uparty ślad
Naskórek sprawcy pod paznokciami ofiary. Mikre kropelki śliny. Włos z cebulką. Niedopałek papierosa. Sperma. Ziarna chaosu na miejscu zbrodni. A jednak tkwią w nich cegiełki porządku: DNA, białko porządkujące nasze istnienie.
Za kodowanie naszych cech odpowiada tylko 5 proc. ludzkiego genomu. Reszta zawiera powtarzalne sekwencje, których sensu jeszcze do końca nie rozumiemy, ale genetycy sądowi robią z nich znakomity użytek: różnice w ich sekwencjach i długości, zwane polimorfizmem, pozwalają z niezwykle wysokim prawdopodobieństwem orzec, czy dwa jego fragmenty pochodzą od tej samej osoby. Polimorfizm odkrył w 1985 r. Alec Jefrreys z Leicester University, zaraz potem opracowując proces izolowania i analizy fragmentów DNA. Przełom wieków przyniósł nowe techniki namnażania DNA i jego badania. To wtedy otwarto na nowo wiele umorzonych spraw.
8 kwietnia 1987 r. policja zdobyła nakaz przeszukania u niejakiego Gary’ego Ridg- waya, lakiernika z fabryki aut Kenworth. Podejrzewano, że to on może być „zabójcą znad Green River” – jednym z najkrwawszych seryjnych morderców USA, w latach 1982-91 bestialsko zabijającym prostytutki. W pochwach swoich ofiar zostawiał kamienie. Przeszukanie było bezowocne, Ridgway nie zgodził się też na badanie poligrafem. Przystał tylko na oddanie próbki śliny. Wówczas jej analiza też na nic się nie zdała. Dopiero w 2001 r. technika pozwoliła wyodrębnić na kamieniach z ciał ofiar próbki spermy i namnożyć zawarte w nich DNA na tyle, by nadawało się do analizy. Porównano je z przechowaną przez wszystkie te lata śliną. Wynik pozwolił postawić Ridgwayowi zarzut czterokrotnego morderstwa. Wtedy przyznał się do 48 zabójstw, idąc na współpracę, by uniknąć wyroku śmierci. Dziś odsiaduje 50-krotne dożywocie w więzieniu o maksymalnym rygorze w Kolorado.
Również w Polsce policjanci z wydziałów zwanych „Archiwami X” wrócili do wielu umorzonych dochodzeń. Bo DNA wykazuje upartą tendencję do przetrwania: zdatne do analizy próbki da się wyizolować nie tylko z ciała w stanie rozkładu czy starych plam krwi na zmagazynowanych dowodach, ale nawet z kości praludzi.
Genetyka sądowa to być może najprężniejsza dziś dziedzina kryminalistyki, a na jej czele plasują się badania nad tzw. predykcją cech. Choć genom zawiera całą informację o każdej z naszych cech, to jest ona tak rozproszona, a kombinacji jest tak wiele, że sytuacja, w której na podstawie plwociny komputer odtwarza wygląd sprawcy, może się wydarzyć tylko w kiepskich serialach. Jeszcze. Bo zespół badaczy z Pensylwanii i Leuven już w 2014 r. ogłosił metodę określania na podstawie DNA zarysu twarzy (więcej w „TP” 15/2014). Z kolei dzięki badaniom m.in. uczonych z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych powstał np. tzw. test HIrisPlex, dzięki któremu można określić kolor włosów i oczu właściciela DNA. Pracują oni także nad ustalaniem wieku właściciela za pomocą zmian (tzw. metylacji) zachodzących w DNA w trakcie życia.
Czy więc eksperci kryminalistyki na podstawie śladów będą potrafili stworzyć portret sprawcy? Otóż potrafią to już od dawna.
Prawda, prawidłowość, statystyka
Rok 1979. Na szlakach turystycznych w okolicach San Francisco giną kobiety. Morderca napada w odosobnieniu. Strzela z zaskoczenia. Nie ma śladów gwałtu. Jedną z kobiet rozbiera. Upozowuje ciała. Ofiary są w różnym wieku. Sprawą „zabójcy ze szlaku” zajmuje się agent FBI John Douglas z Jednostki Nauk Behawioralnych w Quantico, specjalizującej się w czymś, co przejdzie do języka kryminalistyki i popkultury jako profilowanie kryminalne. Douglas jest jednym z twórców nowoczesnego profilowania i pierwowzorem Jacka Crawforda z powieści Thomasa Harrisa o Hannibalu Lecterze.
Przedstawia lokalnej policji swoją ocenę. Nie podziela gotowego już profilu, jakoby sprawca był przystojnym uwodzicielem. „Macie do czynienia z aspołecznym typem, niepewnym siebie, niezdolnym do nawiązania kontaktów – wyrokuje i wylicza: – ma kryminalną przeszłość. Jest biały. Jako dziecko moczył się w nocy, dręczył zwierzęta i bawił się ogniem. I jeszcze jedno” – zrobił teatralną pauzę. To, co następnie powiedział, sprawiło że doświadczeni policjanci na sali wydęli wargi.
„Sprawca będzie miał wadę wymowy” – zapewnił profiler.
Ostatecznie sprawcą okazał się David Carpenter, karany za usiłowanie morderstwa, a jako młodociany – za molestowanie. W dzieciństwie był ofiarą dominującej matki i ojca-alkoholika, moczył się w nocy, dręczył zwierzęta. I strasznie się jąkał.
Douglas pisze, że osławione profilowanie to kombinacja psychologii i statystyki. Jego badania polegały w dużej mierze na niestrudzonym prowadzeniu wywiadów z osadzonymi sprawcami seryjnych i masowych zbrodni, wypełnianiu kwestionariuszy i szukaniu prawidłowości. Podstawą profilowania jest wiedza: że seryjne zbrodnie popełniane są w obrębie własnej rasy (stąd pewność, że zabójca był biały – bo ofiary były). Że większość seryjnych w dzieciństwie się moczyła, dręczyła zwierzęta i fascynowała się ogniem (ta prawidłowość, rzecz jasna, nie działa w drugą stronę). Że sprawcy, którzy popełniają zbrodnie z doskoku, bez planu, to zwykle samotnicy nieradzący sobie z relacjami, nieumiejący np. zmanipulować ofiary (jedynym ich sposobem kontrolowania sytuacji jest gwałtowny atak).
A wada wymowy? Douglas uznał tak na podstawie miejsca zbrodni: odosobnionego tak bardzo, jakby sprawca wstydził się samego siebie.
Choć profilerzy – jak i cała kryminalistyka – za sprawą popkultury mają renomę jasnowidzów-prestidigitatorów, są naukowcami. Ich osnuta nimbem legendy dziedzina po wielokroć pozwalała w chaosie miejsca zbrodni wypatrzeć drobne wskazówki, które zawężały charakterystykę sprawcy na tyle, żeby go ostatecznie ująć.
A Douglas i Bertillon mogą sobie podać rękę na gruncie statystyki: królowej porządkowania chaosu. ©℗
Miejsce zbrodni nie ma w sobie nic z przeestetyzowanego kadru kryminalnego serialu ani z pasjonującej zagadki, którą przy kominku rozwikłuje powieściowa starsza pani. Jest ponurą, lepką i cuchnącą areną chaosu.
Michał Kuźmiński
Autor jest kierownikiem działu naukowego „TP” oraz autorem (wraz z Małgorzatą Fugiel-Kuźmińską) powieści kryminalnych.
Korzystałem m.in. z: J. Douglas, M. Olshaker, „Mindhunter”, Nowy Jork 1995; E. Gruza, M. Goc, J. Moszczyński, „Kryminalistyka – czyli rzecz o metodach śledczych”, Warszawa 2011; D.P. Lyle, „Forensics For Dummies”, Hoboken, NJ, 2004; J. Thorwald, „Stulecie detektywów”, Kraków 2009; www.crimemuseum.org.