O tym, co konieczne, możliwe i rzeczywiste
Żyjemy w świecie, który mógłby być inny, ale jednak niepodobna orzec, czy swobodnie wymyślona przez nas alternatywna historia jest możliwa. Każdy proces i każda zmiana mogą błyskawicznie promieniować na cały świat i zasadniczo zmienić jego losy.
Fundamentalne pytania filozoficzne uznawane są, nie bez przyczyny, za słaby temat do szybkiej, niezobowiązującej pogawędki. Czasami jednak na głębokie pytanie można odpowiedzieć sporo, nie oddając się przy tym żadnym autorskim spekulacjom. Przyjrzyjmy się trzem fundamentalnym problemom leżącym gdzieś na styku między metafizyką a filozofią przyrody, które należą do tej właśnie grupy. Przekonamy się, że wiedzieć – to jedno – a uświadamiać sobie konsekwencje tej wiedzy – to drugie.
Po pierwsze: czy wszystko jest konieczne?
Inaczej mówiąc, czy każda rzecz, która się przydarza – wtedy, kiedy się wydarza i właśnie w tym miejscu, a nie innym – musiała się wydarzyć?
Filozof prawdopodobnie zinterpretuje to jako pytanie o determinizm, a po chwili prawdopodobnie doda, że rozróżniamy dwa rodzaje determinizmu: ontologiczny i epistemologiczny. Ponieważ w tym akurat przypadku filozoficzny zwyczaj rozdzielania włosa na czworo jest nie tylko pożyteczny, ale wręcz konieczny, zapoznajmy się z tymi pojęciami.
Tezę determinizmu ontologicznego – czyli dotyczącego bytu (nieformalnie: „tego, jak jest naprawdę w świecie”) – można wyrazić tak: „Obecny stan Wszechświata wynika całkowicie z jego stanu w chwili wcześniejszej”. Tezę determinizmu epistemologicznego, czyli dotyczącego wiedzy – natomiast tak: „Obecny stan Wszechświata da się całkowicie przewidzieć z jego stanu w chwili wcześniejszej”. Obydwie wersje można oczywiście rozciągnąć dowolnie daleko w przeszłość i przyszłość, są więc one równoważne tezom o całkowitym ustaleniu historii Wszechświata od pierwszego momentu jego istnienia.
Możliwe są przy tym różne kombinacje tych determinizmów i ich przeciwieństw – czyli indeterminizmów. Można być, przykładowo, deterministą ontologicznym, ale indeterministą epistemologicznym (DOIE): uważać, że świat rzeczywiście został „ustalony” już w pierwszej mikrosekundzie istnienia Wszechświata, jednak ludziom – z racji naszych nieprzekraczalnych ograniczeń poznawczych – nigdy nie będzie dane posiąść wiedzy o jego przyszłości. Świat w takim razie byłby poniekąd odgrywaniem uprzednio nagranego filmu, lecz występujący w nim aktorzy pozostawaliby błogo nieświadomi jego zakończenia. Jedyna niedozwolona kombinacja to indeterminizm ontologiczny plus determinizm epistemologiczny (IODE): w takim przypadku historia świata nie byłaby obiektywnie ustalona, jednak my jakimś sposobem i tak bylibyśmy w stanie ją przewidywać ze stuprocentową pewnością.
Co ciekawe, dzisiejsza wiedza naukowa wydaje się stanowczo prowadzić do światopoglądu IOIE – świata w dwójnasób niezdeterminowanego. Główną odpowiedzialną za to jest fizyka kwantowa, która wprowadziła indeterminizm ontologiczny do opisu świata mikroskopowego. Co to właściwie znaczy w praktyce?
Rozważmy prosty układ. Z działka elektronowego wystrzelony zostaje pojedynczy elektron w kierunku dwóch zbliżonych do siebie atomów, które określamy jako górny (G) i dolny (D). Przypuśćmy, że istnieją tylko dwa możliwe stany końcowe: elektron przyłączy się albo do atomu G, albo do atomu D (tzn. nigdy nie przeleci swobodnie obok nich). Wykonujemy następnie doświadczenie myślowe. Wystrzeliwujemy elektron i zatrzymujemy czas, zadając pytanie: co się stanie z tą cząstką?
Intuicje klasyczne prowadzą do następującego toku myślenia: powinniśmy w tym momencie bardzo dokładnie zmierzyć kierunek ruchu elektronu. Jeżeli leci on nieco bardziej ku górze, trafi w atom G. Jeżeli nieco bardziej w dół, w atom D. Elektron, który znajdzie się ostatecznie w stanie G, musi w końcu różnić się czymś od takiego, który trafi ostatecznie do atomu D, prawda? I tu pies pogrzebany: mechanika kwantowa mówi nam, że nawet pełna wiedza o stanie elektronu tuż po jego wystrzeleniu z działka nie pozwala na przewidywanie, jaki będzie jego stan końcowy.
Nasze trudne do wykorzenienia przyzwyczajenia podpowiadają w tym momencie, że być może chodzi tu o indeterminizm epistemologiczny. „Hm… – moglibyśmy pomyśleć – być może »pełna wiedza« o elektronie nie jest tak naprawdę pełna?”. Jest to zdrowy odruch, w którym zresztą zdaje się nas utwierdzać choćby słynna zasada nieoznaczoności Heisenberga. W tradycyjnym sformułowaniu głosi ona, że „nie można określić z dowolnie dużą dokładnością” par zmiennych, tzw. zmiennych sprzężonych, np. położenia i pędu, danej cząstki. Wydaje się więc, że mowa cały czas o ograniczeniach wiedzy ludzkiej, co mogłoby prowadzić do przyjęcia modelu DOIE. Otóż nie!
Za każdym razem, gdy mowa o pełnym ustaleniu stanu układu, chodzi również o rzeczywisty, obiektywny stan świata. Dla potrzeb dramatycznych można by powiedzieć, że „nawet sam Bóg” nie byłby w stanie przewidzieć losów tego układu; odwołując się do metafory ukutej przez (uparcie przeciwnego tej idei) Einsteina – w momencie, gdy elektron zbliża się do dwóch atomów, Bóg rzuca kością. Inaczej mówiąc, stan końcowy tego elektronu nie jest „zakodowany” w jego stanie na początku eksperymentu. Jeszcze inaczej mówiąc, dwa dokładnie identyczne elektrony w dokładnie identycznych warunkach mogą mieć różną ewolucję.
Przez lepszą część XX wieku trwały próby obalenia indeterminizmu mechaniki kwantowej. Zasadniczym postulatem było istnienie tzw. zmiennych ukrytych: parametrów elektronu, które – choć ukryte przed eksperymentatorami – w rzeczywistości determinują jego przyszłe losy. Nic z tego: nie tylko żaden konkretny model tego typu nie spotkał się z potwierdzeniem, ale ponadto udało się wykluczyć, na płaszczyźnie teoretycznej potwierdzonej dziesiątkami starannych eksperymentów, możliwość jakiejkolwiek teorii zmiennych ukrytych. Dziś społeczność fizyków mówi niemal jednym głosem: z obecnego stanu Wszechświata nie wynika jego stan przyszły. Żyjemy więc w świecie otwartym, a na postawione w tytule tej sekcji pytanie można spokojnie odpowiedzieć tak: „Według najlepszej współczesnej wiedzy dostępnej ludzkości – nie”.
Po drugie: czy wszystko jest możliwe?
Zacznijmy od klasycznego sformułowania tego pytania, czyli dokonującego się w ramach fizyki klasycznej. Odłóżmy na chwilę na bok mechanikę kwantową i wróćmy do świata, który daje się wyczerpująco opisać przez położenia i prędkości (a właściwie: położenia i pędy) wielkiej liczby cząstek. Jest to świat tak prosty, że wierzyli w niego już Lukrecjusz i Demokryt. Pytanie brzmi więc: czy każda konfiguracja cząstek jest możliwa? Fizycy klasyczni, zwłaszcza zajmujący się prawdopodobieństwem, jak Ludwig Boltzmann, zwykle odpowiadali na to pytanie twierdząco: tak, wszystko jest możliwe, przy czym pewne ewentualności są jedynie skrajnie mało prawdopodobne. A oto i dramatyczna ilustracja: „mózg Boltzmanna”, czyli obiekt – utworzony gdzieś w przestrzeni kosmicznej wskutek szaleńczo mało prawdopodobnego zbicia się ze sobą cząsteczek gazu galaktycznego – o strukturze i dynamice rzeczywistego mózgu ludzkiego. Przypuśćmy, że jest to kopia – atom w atom – twojego właśnie mózgu, gdy czytasz te słowa. Mózg Boltzmanna, zawieszony w pustej przestrzeni gdzieś za Mgławicą Oriona, myślałby, że ma oczy, i ciało, i że czyta sobie spokojnie artykuł. Miałoby to być bardzo mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Ba!… istnieją filozofowie, którzy uważają, że powstanie mózgu Boltzmanna jest i tak bardziej prawdopodobne od wyewoluowania inteligentnego życia na planecie, przez co statystycznie wylosowany we Wszechświecie akt świadomości dokonuje się raczej w jednym z mózgów Boltzmanna niż w rzeczywistym układzie nerwowym jakiejś miękkiej, cielesnej istotki otoczonej biosferą, z której się wywodzi.
Tradycyjnie podawany jest również przykład „puszczonego od tyłu” filmu z rozbicia się filiżanki z kawą strąconej ze stołu. Prawa fizyki klasycznej są bowiem symetryczne w czasie, co oznacza, że jeśli możliwe jest, że ze stołu spada filiżanka z kawą, która następnie roztrzaskuje się, zaś płyn wsiąka w dywan, to możliwe jest też, że leżące na dywanie okruchy zaczynają w pewnym momencie podskakiwać i zlepiać się ze sobą, zaś plama kawy spontaniczne zbiera się w jednym miejscu i wskakuje do sklejającej się w locie filiżanki, po czym cała ta struktura wskakuje na biurko. Miałoby to być możliwe, ale skrajnie mało prawdopodobne.
Przyjrzyjmy się jednak temu przykładowi bliżej. Skąd właściwie bierze się energia, pozwalająca okruchom ceramiki na pokonanie siły grawitacji i wskoczenie na biurko? W scenariuszu pierwotnym („normalnym”) filiżanka przekazuje swoją energię kinetyczną podłodze – po pomieszczeniu rozchodzą się następnie fale mechaniczne: część w podłodze, a część, określana jako fale akustyczne, w powietrzu. Energia ta jest przez nas odbierana jako dźwięk tłuczonej ceramiki. Gdybyśmy mieli rzeczywiście doświadczyć scenariusza odwrotnego, musielibyśmy wcześniej usłyszeć „puszczony od tyłu” dźwięk roztrzaskującej się filiżanki i poczuć mrowienie w stopach wędrujące ku rozbitej na podłodze filiżance. Owe fale dźwiękowe i wibracje skumulowałyby się następnie pod okruchami filiżanki, wypychając je ku górze. Nie zapominajmy bowiem, że mówimy cały czas o scenariuszach zgodnych z prawami fizyki. O ile więc przedziwny przypadek odpowiadający odwróconemu w czasie stłuczeniu filiżanki – razem z poprzedzającym go niepokojącym odgłosem – należy do kategorii scenariuszy „skrajnie mało prawdopodobnych, lecz możliwych”, to łatwo opisać scenariusz, który by nie mógł mieć miejsca. Niemożliwa byłaby np. historia, w której składaniu się filiżanki nie towarzyszy odwrócony w czasie odgłos jej tłuczenia ani ślad po żadnym innym źródle energii pozwalającym okruchom wskoczyć na biurko. Cóż, każdy naprawdę możliwy scenariusz musi respektować prawo zachowania energii.
Ten przykład ilustruje prostą prawdę: istotnym zastrzeżeniem tezy, że „nawet wariacko nieprawdopodobne zdarzenia są technicznie możliwe”, jest to, że zdarzenia owe muszą być zgodne z prawami przyrody. Sęk w tym, że bardzo trudno powiedzieć, co kwalifikuje się jako prawo przyrody. Fizycy lubią mówić o prawach fizyki – zwłaszcza o prawach zachowania – jako o „fundamentalnych” zasadach rządzących Wszechświatem. Co jednak z prawami mniej fundamentalnymi? Czy prawa chemii też muszą zostać spełnione? A prawa geologii albo biologii? Czy z ojca żyrafy i matki żyrafy może narodzić się jeżozwierz? Jakie właściwie prawo przyrody tego zakazuje? Jak ma się to do scenariusza Boltzmanna? Czy możliwe jest, że pewnego dnia pewien przedziwny zbieg skrajnie rzadkich trajektorii atomów spowoduje wyłonienie się z łona matki-żyrafy zwierzątka, które okaże się młodym jeżozwierzem?
Bardzo trudno wskazać na konkretne prawo, które wydawałoby się tego apodyktycznie zabraniać. Owszem – można by argumentować – narodziny jeżozwierza z żyrafich rodziców są skrajnie mało prawdopodobne; tak mało prawdopodobne, że prawie niemożliwe. Kusi, by powiedzieć: „tak mało prawdopodobne, że nigdy się to nie zdarzy”.
Na drugie pytanie odpowiedzmy więc na razie połowicznie: „Tak, może wydarzyć się wszystko, czego nie zabraniają prawa przyrody”, przy czym otwarte pozostaje pytanie, czy wszystko rzeczywiście się wydarzy.
Po trzecie: czy wszystko, co jest możliwe, jest też rzeczywiste?
W praktyce chodzi o nieskończoność świata. Jeżeli Wszechświat jest nieskończony i jeżeli zaczynamy od czysto losowych położeń i prędkości cząstek, to gdzieś zrealizuje się każdy możliwy scenariusz – tak przynajmniej mówi fizyka klasyczna. W ostatnich dekadach rozumowanie to zrobiło wielką karierę w kontekście tzw. problemu precyzyjnego dostrojenia (fine-tuning). W dużym skrócie: powstanie człowieka wydaje się być uzależnione, na poziomie fizyki podstawowej, od wielu czynników, których nic nie wydaje się ograniczać. Proste manipulacje z fundamentalnymi parametrami fizycznymi zdają się prowadzić do powstania świata, który nie nadaje się na dom dla nas – ludzi. Przykładowo, gdyby grawitacja była nieco „silniejsza”, cała materia we Wszechświecie zapadłaby się do postaci czarnych dziur i nie mogłyby powstać nie tylko gwiazdy i planety, ale nawet i same pierwiastki cięższe od wodoru i helu, z których zbudowane są niemal wszystkie struktury chemiczne we Wszechświecie.
Od lat 70. XX wieku modne zaczęło być wyszukiwanie tego typu „koincydencji antropicznych” – wyjątkowych, jak twierdzą niektórzy, zbiegów okoliczności, które sprawiły, że ostatecznie istniejemy. Pomińmy może w tym miejscu narzucające się wątpliwości odnośnie do tego rozumowania. Skupmy się na argumencie statystycznym, który miałby nas wybawić od konkluzji, że nasz Wszechświat został bardzo starannie dostrojony; w domyśle: przez Kogoś. Jeśli istnieje dowolnie dużo wszechświatów, w których realizowane są wszystkie możliwe kombinacje parametrów fizycznych, to gdzieś na pewno znajduje się i taki wszechświat – który jest akurat naszym Wszechświatem – w którym jest to kombinacja „szczęśliwa”. I dalej: jeśli, nawet w ramach naszego świata, powstanie człowieka wymagało przedziwnego zbiegu okoliczności (np. uderzenia w Ziemię asteroidy we właściwym miejscu i czasie), to w nieskończonym przestrzennie Wszechświecie, w którym występuje nieskończona liczba planet, gdzieś na pewno znajduje się i taka, gdzie do tego zbiegu okoliczności doszło.
Choć nieskończona liczba wszechświatów pozostaje słabo uzasadnioną fantazją matematyczną, to nieskończoność przestrzenna naszego Wszechświata wydaje się być dobrze, jeśli nie najlepiej, potwierdzaną przez dotychczasowe pomiary astronomiczne hipotezą na temat jego struktury. Na chwilę obecną wydaje się, że Wszechświat zdecydowanie może być nieskończony (w tym sensie, że licząc znajdujące się w nim gwiazdy, nigdy nie natrafimy na ostatnią).
Czy oznacza to jednak z konieczności, że realizuje się w nim wszystko, co możliwe? Niezupełnie. Zauważmy, że liczba cząstek znajdujących się w dowolnej wybranej objętości Wszechświata jest skończona (policzalna), podczas gdy liczba sposobów, na jakie można je uporządkować, jest nieskończona. Cząsteczki to nie kostki Rubika albo piksele obrazka na monitorze komputera, które można uporządkować na skończoną liczbę sposobów. Mówiąc już językiem technicznym fizyki, obok zmiennych dyskretnych (takich, które mogą przyjąć tylko ograniczoną liczbę wartości – zmienną dyskretną jest np. liczba cząstek w danym układzie) występują też zmienne ciągłe (takie, które zawsze mogą przyjąć wartość pośrednią między dwiema dowolnymi wartościami – taką jest np. prędkość cząstki).
Szacuje się, że w tzw. obserwowalnym Wszechświecie znajduje się ok. 1080 cząstek. Jest oczywiste, że nie jest realizowana przez nie każda możliwa prędkość z zakresu 0–300 000 km/s. Ba, nie da się wymienić wszystkich możliwych prędkości, co matematyk skwitowałby stwierdzeniem, że liczby rzeczywiste nie są policzalne – o ile można wymienić wszystkie liczby całkowite z przedziału 0–300 000 („0, 1, 2, …, 300 000. Skończyłem!”), nie da się wymienić wszystkich w ogóle liczb w tym zakresie. Gdyby rzeczywistość była „skokowa”, np. prędkości występowały tylko w wielokrotnościach pewnej, choćby minimalnej, „jednostki elementarnej”, rzeczywiście dałoby się w pewnym momencie wyczerpać wszystkie możliwości. Tak jednak nie jest. Oznacza to, że wszystkie możliwe konfiguracje cząstek, które opisywane są zmiennymi dyskretnymi, nigdy nie zostaną wyczerpane nawet w nieskończonym Wszechświecie.
Z drugiej strony, w nieskończonym Wszechświecie dowolnie wyobrażona dozwolona konfiguracja cząstek zostaje gdzieś zrealizowana z dowolnie dużą dokładnością. Inaczej mówiąc, jeżeli zadaję pytanie, czy istnieje gdzieś kopia Ziemi, identyczna z naszą planetą, za wyjątkiem jednej jedynej różnicy – w pokoju Łukasza Lamży jedna z książek wysunięta jest o ćwierć milimetra dalej – to muszę odpowiedzieć: „Tak”, ale z jednym ważnym zastrzeżeniem – o ile jest to dozwolone przez prawa fizyki lub też, inaczej mówiąc, jeśli istnieje „poprawna fizycznie” historia, w której odbijające się przez 13,7 mld lat cząsteczki układają się lokalnie w taką właśnie „lekko zmodyfikowaną” wersję Ziemi.
I tu ujawnia się problem, który pozostaje na razie nierozwiązany (co powinno nas chyba ucieszyć, bo przecież wszyscy kochamy nierozwiązane problemy filozoficzne): nie wiadomo, jak duży jest rzeczywisty „stopień swobody” w ewolucji Wszechświata. Spójrzmy na to z punktu widzenia wszechwiedzącego Demona, który przygląda się światu w pierwszej milisekundzie jego istnienia i posiada zdolność dowolnie precyzyjnego manipulowania cząstkami, a ponadto od razu wie, jakie będą konsekwencje jego ingerencji. Pytanie brzmi, czy istnieje taka możliwość delikatnego poprzesuwania cząstek (a może tylko jednej cząstki), aby pozostawiony sobie świat doprowadził do powstania identycznej kopii Ziemi, przy czym w tym jednym pokoju ta jedna książka byłaby nieznacznie przesunięta?
Hipoteza „stabilnej” ewolucji Wszechświata głosiłaby, że duże zmiany wywołują duże zmiany, zaś małe zmiany – małe zmiany. Nasz Demon, odpowiednio precyzyjnie manipulując początkowymi położeniami cząstek, mógłby więc tym samym dowolnie precyzyjnie manipulować dzisiejszym stanem Wszechświata. Świat wcale jednak nie musi być stabilny w tym sensie; wydaje się wręcz, że po prostu nie jest. Mogłoby być np. tak, że ta modyfikacja musi w konieczności iść w parze z inną, tj. nasz Demon, manipulujący odpowiednią cząstką z najwyższą precyzją tak, aby w toku ewolucji Wszechświata moja książka była nieco bardziej wysunięta, zauważyłby jednocześnie, że gdzieś w Bangladeszu komuś nagle zacina się parasol, a ząbki indeksów giełdowych zaczynają się rozjeżdżać.
Przeformułujmy ten problem do postaci pytania: czy da się wyobrazić sobie Wszechświat, który pod każdym innym względem jest ściśle identyczny z naszym, przy czym dramatopisarz William Szekspir pisze w nim sztukę zatytułowaną „Romeo i Krycha”, która przechodzi do historii jako jedna z najsłynniejszych historii miłosnych? Boltzmann odpowiedziałby chyba, że tak, jest taka możliwość – ponieważ da się opisać położenia i pędy cząstek odpowiadające takiemu światu.
Do dziś pytanie to pozostaje jednak bez definitywnej odpowiedzi, choć istnieją sugestywne wskazówki – pochodzące głównie z gałęzi fizyki matematycznej określanej jako teoria chaosu – że „Romeo i Krycha” jednak nie jest możliwością, ponieważ świat cechuje się potężną czułością na warunki początkowe: najdrobniejsza nawet zmiana potrafi rozprzestrzeniać się i całkowicie zmieniać losy – całego układu. Aby mogła powstać tak zatytułowana sztuka, przy zachowaniu reszty stanu Wszechświata bez zmian, musielibyśmy „ochronić” cały Wszechświat przed skutkami odmiennego układu tuszu na niezliczonych wydaniach tej sztuki, „ochronić” wszystkie Krystyny i Julie świata przed skutkami ich utożsamiania się – lub nie – z tytułową bohaterką sztuki Szekspira.
Potwierdzałaby się więc obserwacja Pascala, że gdyby nos Kleopatry był choć odrobinę krótszy, inne byłyby losy świata. Zupełnie dosłownie – tak. Istnieje piękne doświadczenie z tzw. wahadłem magnetycznym, które ilustruje, że przesunięcie prostego wahadełka nawet o odległość odpowiadającą średnicy pojedynczego atomu może sprawić, że jego przyszłe losy będą jakościowo inne. Istnieje dziś solidna racjonalna podstawa dla przypuszczenia, że przesunięcie jednego atomu o połowę jego średnicy w bok może doprowadzić do wybuchu wojny albo wielkiego odkrycia, albo niczego szczególnego. I nie ma sposobu, aby przewidzieć, która z tych ewentualności zajdzie.
Jest to myśl tyleż uwznioślająca, co paraliżująca – nasz dzisiejszy drobny akt dobroci w kolejce do mięsnego może uchronić świat przed trzecią wojną światową. Równie dobrze może jednak ją na nas sprowadzić. Tożsamość każdego z nas, nasze imię, charakter i nasza data śmierci, mogąbyć uzależnione od tego, czy paręset tysięcy lat temu na afrykańskim stepie pewien słabnący z głodu Homo erectus ostatecznie zdołał – czy nie zdołał – skrzesać ogień, który uratował – lub nie – grupkę przerażonych hominidów przed atakiem lwów w tę ostatnią noc przed osiedleniem się nad bezpiecznym jeziorkiem kilka kilometrów dalej. To zaś mogło zawisnąć na tym jednym ziarenku kwarcu, które trysnęło iskrą – lub nie – przy owym ostatnim, znużonym ruchu ręką, po którym zwisła już ona bezwładnie obok owłosionego uda.
Ostateczny cios idei „stabilnego” Wszechświata zadaje zaś indeterminizm kwantowy. Nasz Demon nie tylko nie byłby w stanie przewidzieć przyszłych losów Wszechświata (lub też, dwukrotnie analizując historię Wszechświata o dokładnie takim samym stanie początkowym, uzyskałby różne przewidywania), ale ponadto nie byłby w stanie w ogóle dowolnie szczegółowo sprecyzować jego stanu.
W jakim więc świecie żyjemy?
Gdy zbierze się w jednym miejscu te wszystkie, względnie bezpiecznie i niekontrowersyjne obserwacje, wyłania się z nich niezwykły obraz świata. Jest to bowiem świat najzupełniej otwarty, który przy tym mógłby być inny, a jednak niepodobna orzec, czy swobodnie wyimaginowana przez nas alternatywna historia – choćby najbardziej niewinnie różniąca się od rzeczywistej – jest możliwa. Wreszcie, każdy proces i każda zmiana mogą błyskawicznie promieniować na cały świat i zasadniczo zmienić jego losy – nie jesteśmy jednak w stanie przewidzieć, czy dany segment świata należy do tych bardziej stabilnych, czy też przypomina nóż postawiony na czubku, a nasze głośniejsze westchnięcie sprawi, że za chwilę nóż ten wbije się komuś w stopę – lub nie.
To ciekawy świat.