Milion ludzi na Marsie
Wariactwo? Tak! Nierealne? Bynajmniej. Kolonizacja Czerwonej Planety może się zacząć już za sześć lat. Czy naprawdę zaczyna się nowy, międzyplanetarny rozdział historii ludzkości?
To była albo najważniejsza konferencja w historii naszego gatunku, albo najdoskonalszy przykład pychy od czasu „Ozymandiasa” Percy’ego Shelleya. Komu jak komu, ale Elonowi Muskowi ambicji nie można było nigdy odmówić.
Bo Musk chce skolonizować Marsa. Nie za 30 lat. Nie za sto. On już zaczyna budować pierwszy statek, który na Czerwonej Planecie może znaleźć się już za sześć lat! Największe, najpotężniejsze rakiety kosmiczne w historii zabiorą za jednym zamachem nawet stu kolonistów. Od 50 lat ludzkość wysłała w kosmos 536 osób.
Cel to liczące milion mieszkańców, zupełnie samodzielne i niezależne miasto. Z własną pizzerią.
Stuosobowe statki klasy ITS (Interplanetary Transport System – System Transportu Międzyplanetarnego) mają startować z Przylądka Canaveral. Ogromna rakieta wyniesie na orbitę pojazd pasażerski, wróci na miejsce startu i wystartuje ponownie, wynosząc kosmiczną cysternę, która uzupełni zbiorniki paliwa metanem. Tankowanie będzie powtarzane co najmniej pięć razy. Potem ITS odpali silniki i po około dwumiesięcznej podróży wyląduje pionowo na Marsie. Pierwsze misje zabiorą głównie niezbędne instalacje przemysłowe: fabryki paliwa, instalacje podtrzymujące życie, maszyny do odzyskiwania wody z marsjańskiej zmarzliny, habitaty, ogrody. Z czasem na Marsa mają trafić nawet wspomniane pizzerie.
Przy obecnej technologii wyprawa na Marsa kosztowałaby około 10 miliardów dolarów od osoby. „Nie stworzymy samowystarczalnej cywilizacji za 10 miliardów od łebka. Wierzymy, że nasza infrastruktura pozwoli obniżyć koszt do poziomu średniej ceny domu w USA. Mars stanie się osiągalny dla wielu ludzi” – mówił Musk.
Wielu bardzo odważnych ludzi, bo – jak podkreśla miliarder – wyprawa w dalszym ciągu będzie bardzo niebezpieczna. Zapewne wielu kolonistów zginie. Ale celem jest coś więcej, niż tylko przygoda. Celem jest stworzenie „kopii zapasowej” naszej cywilizacji tak, by jakiś kataklizm tu, na Ziemi, nie wykreślił na zawsze z historii Wszechświata Homera, Mozarta i Einsteina.
To będzie ogromny wysiłek: Musk przewiduje, ze cała operacja ma potrwać od czterdziestu do stu lat. Docelowo, w 26-miesięcznych odstępach, gdy Mars będzie najbliższy Ziemi, w drogę będzie wyruszać nawet tysiąc stuosobowych pojazdów. „To będzie wyglądało jak flotylla z serialu Battlestar Galactica”, żartował miliarder. Największy wysiłek w historii ludzkości.
A Mars ma być tylko początkiem, bo IPT mają być zdolne do lotów na zasadniczo każdy obiekt w Układzie Słonecznym i powrót na Ziemię. Sieć stacji produkujących paliwo – w pasie asteroidów, na księżycach Jowisza i dalej – pozwoliłaby ludziom udać się dosłownie wszędzie. Miejsca, które dziś znamy z fotografii kosmicznych sond, mogą być na wyciągnięcie ręki. Musk pokazał wizualizacje pojazdu stojącego na lodowatej powierzchni Europy czy wiszącego nad chmurami Jowisza.
Czy to wszystko brzmi jak absolutne wariactwo? Tak! Czy komukolwiek z kilkuset zgromadzonych na Międzynarodowym Kongresie Astronomicznym najwybitniejszych specjalistów od lotów w kosmos było do śmiechu? Raczej nie. Po wystąpieniu Muska pojawiło się wiele tekstów krytykujących detale, ale niepodważających tego, że to w zasadzie może się udać. Jeśli tylko będzie wola.
A Musk ma coś więcej niż wolę. On już „wygina metal” i buduje elementy systemu. Zaledwie dwa dni przed prezentacją po raz pierwszy zaryczał silnik Raptor, który ma być podstawą kolosalnej rakiety nośnej i samego IPT. A podczas prezentacji miliarder pokazał zdjęcia gotowego, gigantycznego zbiornika paliwa pojazdu, który stoi już gdzieś w należącym do SpaceX hangarze i czeka na lot.
Pozostaje tylko pytanie o pieniądze. Nie należy chyba całkiem poważnie traktować planszy, która pojawiła się na ekranie, wyliczającej etapy finansowania kolonizacji: „kradzież bielizny, wystrzeliwanie satelitów, dostarczanie ładunków i astronautów na Międzynarodową Stację Kosmiczną, Kickstarter, zysk”. Musk zakłada, że kiedy on zademonstruje, iż istnieją techniczne możliwości, chętnych nie zabraknie. I sami koloniści sfinansują powstawanie infrastruktury… płacąc za bilety.
Może ma rację. Jeśli tak, to właśnie zaczyna się coś wielkiego. Jeśli nie, to kolejny pomnik dołączy do muzeum pychy.