Między myślą a słowem – Wielkie Pytania

Między myślą a słowem

Wynalezienie języka przeorało ludzki umysł i prawdopodobnie pozwoliło wyzwolić drzemiący w nim potencjał. Ubocznym skutkiem tego procesu było to, że dziś trudno nam sobie wyobrazić, jak to jest właściwie myśleć bez języka.

Wiele ludzi – sam do nich należę – utrzymuje, że najczęściej formułuje w głowie zdania, gdy o czymś świadomie myśli. Potrafimy sobie oczywiście także coś wizualizować: przywoływać sceny z ulubionego filmu czy własne wspomnienia z przeszłości, marzyć o wyprawie w Bieszczady, a nawet wyobrażać sobie, jak by to było, gdyby wyrosły nam skrzydła i moglibyśmy wzbić się w powietrze. Jednak gdy wykonujemy to, co zwykliśmy nazywać „myśleniem”, a nie „wyobrażaniem sobie czegoś” – czyli gdy analizujemy swoją sytuację finansową, zastanawiamy się nad wyborem kierunku studiów, przygotowujemy listę zakupów, planujemy organizację imprezy rodzinnej albo eksperyment naukowy, to wielu z nas – jeśli nie wszyscy – formułują w głowie zdania w języku ojczystym. Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że mogą istnieć dwie odpowiedzi na to pytanie.

Według bardziej radykalnej, takie myślenie po prostu odbywa się w języku – i poza nim byłoby niemożliwe. Dlaczego? Ponieważ to słowa czy pojęcia językowe pozwalają nam formułować pewne myśli, prowadzić pewne analizy. Nasz umysłowy model świata, w którym się poruszamy, gdy myślimy, został ukształtowany zgodnie z językiem naturalnym. To, jak kategoryzujemy świat, wynika z tradycji kulturowej, w której dorastamy. Kluczowym elementem tej tradycji jest ojczysty język, którego elementy – rzeczowniki, przymiotniki, czasowniki itd. – wyznaczają to, w jaki sposób przetwarzamy umysłem obiekty, ich własności, relacje między nimi, ich zachowania lub wykonywane przez nie czynności itd.

Druga, mniej radykalna odpowiedź na to pytanie, dlaczego często zdajemy się myśleć w języku naturalnym, głosi po prostu, że język pozwala nam nieco lepiej porządkować myśli. Nadawać im ściślejsze formy. Myśli same w sobie są plastyczne jak niezastygła galareta: mogą przybierać różne kształty, gęstnieć i rozrzedzać się, a jeśli tylko poruszymy mocniej głową – chlapią na wszystkie strony. Język je usztywnia i nadaje im bardziej stabilną strukturę. Oczywiście, nie jest to takie proste i nie zawsze działa bez zarzutu. Być może dlatego mamy często problem z wysławianiem się, przelewaniem myśli na papier i powiedzeniem wszystkiego, co pomyśli głowa.

Od razu dodam, że nie mamy pojęcia, która z tych odpowiedzi jest poprawna – albo przynajmniej bliższa prawdzie. Filozofowie, którzy rozważają ten problem, posługują się często terminem „języka myśli” czy „myśleńskiego”. Do literatury wprowadził go Jerry Fodor, amerykański filozof z Uniwersytetu Rutgersa, który chciał swoistym wybiegiem rozwiązać jeden z najważniejszych problemów w tej dziedzinie.

Problem dotyczy nabywania języka przez dzieci – co, jak wiadomo, ogromnej większości z nich udaje się bez szczególnego wysiłku. Żeby odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, musimy najpierw zastanowić się, czym właściwie jest język naturalny. Lingwista Noam Chomsky przez wiele lat analizował go od strony formalnej – podkreślając szczególnie, że tym, co w języku jest najważniejsze, jest zestaw reguł składniowych. To one miałyby, wedle Chomskiego, pozwalać odróżniać wypowiedzi sensowne od pozbawionych znaczenia. Reguły te w każdym języku są niezwykle skomplikowane – językoznawcy mają ogromne problemy, by je spisać i skatalogować. Dlaczego więc tak łatwo radzą sobie z ich opanowaniem małe dzieci? Odpowiedź Chomskiego była prosta – ponieważ reguły te są wrodzone, zakodowane w mózgu każdego dziecka. To, co wrodzone, musi być jednak bardziej abstrakcyjne od reguł składniowych jakiegokolwiek, konkretnego języka używanego na świecie – polskiego, angielskiego czy chińskiego. Dopiero wyrastając w danej kulturze, dzieci dostrajają swoje wrodzone językowe moduły do specyfiki języka, którym posługują się otaczający je ludzie.

Fodor, który zgadzał się z Chomskim co do wrodzoności pewnego abstrakcyjnego systemu gramatycznego u dzieci, rozumował bardzo podobnie. Twierdził, że przyswajanie języka ojczystego wymaga stawiania przez dziecko rozmaitych hipotez. A tych nie da się postawić, jeśli nie dysponuje się jakimś językiem – a więc dziecko musi przychodzić na świat wyposażone w bardziej fundamentalny język – język myśleński. To język podobny do tego, jakim posługują się komputery, gdy wykonują zadania napisane przez programistę. Dopiero on pozwala dzieciom na przyswojenie języka ojczystego.

Dziś wielu kognitywistów polemizuje z tymi stanowiskami. Badacze tacy jak Michael Tomasello czy Michael Arbib podkreślają, że nauka języka przez dzieci opiera się na ich wrodzonej skłonności i umiejętności do naśladowania dorosłych. Dzieci powtarzają rozmaite zachowania swoich rodziców i osób, z którymi mają styczność – jednym z nich są zachowania językowe. W ten sposób stopniowo, w ciągu kolejnych lat, rozwijają swoje językowe umiejętności. Najpierw posługują się pojedynczymi wyrazami czy ich krótkimi kombinacjami. Formułowanie całych zdań, zgodnie z regułami składni danego języka, wymaga znacznie więcej czasu.

Jeśli nawet podoba się nam ta odpowiedź, to i tak nie jesteśmy dzięki niej bliżej rozstrzygnięcia interesującego nas najbardziej problemu – oddzielenia myślenia i języka. Co najwyżej problem ten dodatkowo się nam komplikuje. Współczesne badania kognitywistyczne – których wyniki znacznie łatwiej powiązać można na różne sposoby raczej ze stanowiskiem Arbiba i Tomasella, a nie Fodora i Chomskiego – pokazują, że przetwarzanie języka – np. czytanie książek czy słuchanie opowieści innych osób – aktywuje rozmaite części mózgu. Nie wszystkie one wydają się wyspecjalizowane w zadaniach językowych – przeciwnie, wielka ich część angażuje się także w rozmaite inne czynności. Takie jak przetwarzanie wzrokowe, poruszanie się czy wyobrażanie sobie czegoś. Gdy bowiem czytamy sprawozdanie z meczu, i dochodzimy do opisu bramkowej akcji, w naszych mózgach aktywują się m.in. te obszary, które byłoby aktywne także wtedy, gdybyśmy to my byli na boisku i brali udział w takiej akcji. Gdy słuchamy opisu krajobrazu – aktywują się obszary, które odpowiadają za widzenie (oraz za wyobrażanie sobie wzrokowe czegoś). Kognitywistyka nazywa ogólny mechanizm tych aktywacji mentalną lub kognitywną symulacją.

Według rozmaitych teorii przetwarzania znaczenia to ona odpowiada za rozumienie języka – nie można zrozumieć danego zdania, jeżeli nie „zasymulujemy” w głowie jego znaczenia. Im te aktywacje bardziej plastyczne – bardziej odpowiadające podstawowym czynnościom czy doświadczeniom zmysłowym, które przeżywamy – tym łatwiej nam przyswoić sobie znaczenie wypowiedzi językowych. Dlatego opis meczu łatwiej nam zrozumieć niż traktat logiczny albo rozprawę filozoficzną. I dlatego odróżniamy łatwo np. dobrą poezję od bardzo kiepskiej – ta pierwsza wywołuje płynne symulacje mentalne, w drugiej coś z symulacjami zgrzyta.

Nie miejmy jednak złudzeń: teoria symulacji nie przybliża nas zasadniczo do rozwiązania naszego podstawowego problemu. Jej zwolennicy twierdzą bowiem, że język jest tylko jednym z przejawów aktywności umysłu, który symulacja kognitywna umożliwia. Wszelkie inne przejawy tego, co nazywamy myśleniem – a nawet wyobrażaniem sobie (symulację można w istocie rozumieć jako nieświadomą lub nieco „niewyraźną” wyobraźnię) także od niej zależą. A przecież to, w jaki sposób nasz umysł symuluje mentalnie otaczającą nas rzeczywistość, przynajmniej po części uzależnione jest od tego, jak działa nasz ojczysty język.

 

ŁUKASZ KWIATEK

Publikacja finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod nazwą „DIALOG” w latach 2016-2019

Skip to content