Gdzie ja jestem?
WIELKIE PYTANIA | Niby wiadomo, że świadomość mieści się w mózgu. Bo przecież nie w jelitach, płucach albo sercu. Ale jednak, kiedy mówię „ja”, towarzyszy temu ruch ręką w kierunku mostka, a nie czaszki...
Zlokalizowanie siebie samego w przestrzeni to jeden z tych problemów, które z początku mogą wydawać się wręcz trywialne. Jak to, gdzie jestem? Co to za głupie pytanie – tu, tutaj. Bo gdzieżby indziej? Spróbujmy jednak dopytać – najlepiej siebie samego – gdzie konkretnie jestem „ja” – a zaczną się schody. Gdzie odbywa się ten mój wewnętrzny dialog, skąd właściwie patrzę na świat?
Miej serce i patrzaj w serce
Czysto historycznie, w niewielu kulturach, w których rozważano tytułowe pytanie tego tekstu, pierwsza odpowiedź brzmiała: „w mózgu”. Jego rola wcale nie jest oczywista. Jest niby jasne, że skoro tak wiele organów zmysłowych znajduje się w głowie, to mózg musi pełnić jakąś rolę w łączeniu ze sobą płynących od nich sygnałów. Samo myślenie nie musiałoby się jednak dokonywać w tym samym miejscu, a jednym z głównych podejrzanych była klatka piersiowa i znajdujące się w niej narządy. Arystoteles w każdym razie uważał, że główną funkcją mózgu jest chłodzenie krwi, ludzie zaś są racjonalniejsi od zwierząt dzięki temu, że dzięki większym mózgom potrafią skuteczniej hamować dzikość wynikającą z rozgrzanej krwi.
Etnolog szwedzki Åke Hultkrantz przez 40 lat z przerwami mieszkał pośród różnych plemion rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Jedną z jego obsesji było wypytywanie przedstawicieli plemion indiańskich, gdzie, ich zdaniem, zlokalizowana jest jaźń. Mieszkańcy północno-zachodniej części Stanów Zjednoczonych nad wybrzeżem Oceanu Spokojnego, m.in. Szoszoni, uważali, jak duża część współczesnych Europejczyków (choć wcale nie wszyscy, o czym za chwilę), że ich „ja” mieści się w głowie; zwykle wskazywany był tył głowy, czasem kark. Członkowie licznych innych grup, m.in. żyjącego na terenie Kanady plemienia Salish, mówili natomiast, że dusza mieści się „gdzieś w klatce piersiowej”, najczęściej w sercu lub w jego okolicy. Potwierdza to obserwacje Carla Junga, który w 1925 r. wyjechał do Nowego Meksyku, gdzie rozmawiał z wieloma członkami Pueblów. Byli oni ponoć zaskoczeni, że zdaniem Europejczyków myśli się głową, podczas gdy „oczywiście” myśli się sercem.
Serce to ciekawy organ. Jego regularna aktywność, której ustanie oznacza bliską śmierć, każe uznać, że to właśnie w nim kryje się sekret życia. To nie przypadek, że Aztekowie ofiarowywali bogom właśnie serca. Były uważane nie tylko za siedzibę tożsamości indywidualnej, ale też za „okruch Słońca” (istli), a więc odłamek boskiego ciepła na Ziemi. Richard Lind w książce „The Seat of Consciousness in Ancient Literature” pisze, że istnieją tak naprawdę tylko dwie główne lokalizacje duszy opisywane w literaturze starożytnej Europy i Azji: głowa i serce. I to ta druga ma zdecydowane pierwszeństwo. We współczesnej metaforyce serce zostało „zdegradowane” do postaci siedliska emocji i intuicji, a więc miękkich sfer ludzkiej psychiki, w przeciwieństwie do twardego intelektu i racjonalności, które miałyby rezydować w głowie. Taka rola serca to jednak tylko drobna pozostałość po jego dawnej świetności. Ewagriusz z Pontu, chrześcijański mnich, teolog i mistyk, radził, abyśmy „oczyścili swe serca z wszystkich myśli”. Myśli!
W niektórych źródłach hinduistycznych atman, czyli coś w stylu europejskiej zasady indywidualności – „punkt, którym jestem ja” – umiejscawiany jest jednoznacznie w sercu. Tak głosi np. jedna ze standardowych upaniszad, „Prasna”. Inna upaniszada, „Brahma”, przedstawia jednak cztery równoważne położenia: pępek, serce, gardło i głowę. W rzeczywistości nic nie stoi przecież na przeszkodzie, aby moje „ja” było w moim ciele rozproszone, i taką interpretację proponuje klasyczna azjatycka teoria czakr, występująca w wielu formach w najróżniejszych systemach filozoficznych i religijnych, od hinduizmu i dżinizmu po buddyzm.
Zależnie od źródła, można spotkać się z różnymi liczbami czakr, zasadnicza idea jest jednak wspólna: główna oś energetyczna ciała ludzkiego, prowadząca od czubka głowy, przez linię kręgosłupa, aż po krocze, zawiera kilka „punktów węzłowych”. Każdy z nich ma zaś inną specyfikę. W jodze zlokalizowana na czubku głowy czakra Sahasrara związana jest z najwyższym poziomem świadomości, zaś Anahata, czakra serca, odpowiada za równowagę, spokój, czystość myśli. W ten sposób całe „ja” zostaje rozproszone, a zależnie od mojego stanu ducha, czy nawet sytuacji zdrowotnej, moja aktywność (w tym: psychiczna) koncentruje się w innym segmencie osi centralnej.
Jaźń płucno-wątrobowa
Te starożytne intuicje znajdują interesujące potwierdzenie w badaniach współczesnych. W 2011 r. Jakub Limanowski i Heiko Hecht opublikowali w czasopiśmie „Psychology” artykuł („Where Do We Stand On Locating the Self?”), w którym zestawiają odpowiedzi 87 osób na szereg pytań na temat ich „poczucia siebie”. Jedno z zadań polegało na namierzeniu na trójwymiarowym modelu ciała miejsca, w którym mieści się ich jaźń (Self). Odpowiedzi układały się na wyraźnej pionowej osi, przebiegającej od czubka głowy po genitalia, przy czym wystąpiły dwa duże zgrupowania: jedno w głowie, tuż za czołem, a drugie na wysokości mostka; centralnie lub nieco po lewej stronie.
W wielu kulturach poczucie, że „ja” mieści się w sercu, rozlewa się na jego okolice anatomiczne. Najczęściej – na płuca. Hultkrantz odnotował, że w wielu językach amerindiańskich słowo oznaczające duszę jest takie samo jak słowo na oddech – jak choćby u meksykańskich Cahita, gdzie funkcję taką pełni słowo hiepsi, albo u Ute z Kolorado, gdzie duszę-oddech nazywa się sua’pun. W „Neijing Suwen”, tzw. „kanonie medycyny chińskiej Żółtego Cesarza” (to standardowy tekst taoistyczny i jednocześnie jeden z najstarszych chińskich traktatów medycznych) serce przedstawione jest jak cesarz ciała, który zarządza poprzez shen (duszę), jednak płuca są wysokimi urzędnikami pośredniczącymi, realizującymi jego rozkazy. Kolejne organy mają coraz bardziej poślednie funkcje w państwie ciała.
Jeszcze bardziej zaskakujące dla człowieka Zachodu może być przekonanie wyrażane przez członków plemienia Chewong z Malezji, którzy uważają, że siedzibą myśli i uczuć jest… wątroba. W ich języku występują zwroty typu „moja wątroba ma się dobrze” (co oznacza: czuję się dobrze), „moja wątroba zapomniała” (zapomniałem), ale nawet: „moja wątroba była maleńka” (było mi wstyd). Wszystkie wyrażenia odnoszące się do tego, co dotyczy mnie, mogą zostać wyrażone poprzez zdanie, w którym podmiotem jest rus – to samo słowo, którym opisuje się wątrobę, zarówno ludzką, jak i zwierzęcą.
Wędrówki ja
Kwestia wędrówki dusz to osobny temat-rzeka. Nie zawsze są to spektakularne podróże do Walhalli albo tułaczka po czyśćcu. Hultkrantz odnotował, że zdaniem Pomo mieszkających na terenie dzisiejszej Kalifornii dusza (tciken) znajduje się zwykle w sercu, jednak mogą jej przydarzać się mniejsze lub większe wycieczki. Zemdlenie oznacza, że dusza odsunęła się odrobinkę od swojego należnego miejsca i jeśli nie trafi szybko z powrotem do serca, konsekwencje mogą być śmiertelne. Dłuższa nieobecność duszy w sercu wymaga już interwencji szamana, który przywodzi ją – czasem potrzebna jest do tego dłuższa procedura, jak choćby wtedy, gdy dusza zdążyła zawędrować poza granice naszego świata. Peregrynacje takie, i techniki ich skutecznego zakańczania, świetnie opisywał Mircea Eliade w „Szamanizmie i archaicznych technikach ekstazy”.
W literaturze na temat lokalizacji jaźni uparcie przewija się plotka, że w dawnej Europie sądzono, iż kichnięcie powoduje chwilowe odskoczenie duszy od ciała, zaś wyrażane w wielu językach w reakcji na kichnięcie błogosławieństwo (jak angielskie „Bless you”) miałoby zapobiegać przejęciu w tej krótkiej chwili duszy przez diabła. Nie znalazłem żadnego potwierdzenia tej uroczej pogłoski, choć wielu autorów zarzeka się, że papież Grzegorz I (ok. 540-604) opublikował nawet specjalną bullę zawierającą teologiczną analizę kichania. Dużo lepiej udokumentowane są natomiast krótkotrwałe przypadki odsunięcia się „punktu lokalizacji siebie” na niewielkie odległości od ciała, towarzyszące sytuacjom ekstremalnym, jak krytyczny stan medyczny, wysokie przeciążenia (tzw. „wyjścia z ciała” zgłaszają od czasu do czasu piloci myśliwców) czy doświadczenia mistyczne. Ba, zjawisko takie można odtworzyć w warunkach laboratoryjnych.
Moda na tego typu badania rozpoczęła się od tzw. iluzji gumowej ręki. Jeśli położy się przed kimś na stole gumową rękę, podczas gdy jego własna ręka będzie schowana, to przy równoczesnym gładzeniu ich obu pędzelkiem osoba poddawana takiej procedurze będzie miała wrażenie, że ręka gumowa „należy do niej”. Istnieje cały szereg analogicznych badań, w których różnego typu iluzje wzrokowe albo konflikt pomiędzy danymi pochodzącymi od odmiennych zmysłów powodują „dryf proprioceptyczny” – wrażenie odsuwania się „wrażenia siebie” od rzeczywistych granic własnego ciała.
W jednym z tego typu eksperymentów (Bigna Lenggenhager i in. „Video ergo sum…”) badanemu wkłada się na głowę kask z systemem wirtualnej rzeczywistości i wyświetla mu się obraz jego własnego ciała (filmowanego równocześnie od tyłu kamerą), rzutowanego na obraz pokoju przed nim samym. Inaczej mówiąc, wydaje mu się, że stoi przed nim odwrócony do niego plecami człowiek identyczny jak on, powtarzający na żywo wszystkie jego ruchy. Po chwili osoba ta dźgana jest w plecy kijem, przy czym widzi na własne oczy, jak dźgany kijem jest stojący przed nim „ten drugi”. Wywołuje to ponoć dziwne, niepokojące wrażenie, że „ja jestem z przodu”. Autorzy pracy z dumą raportują, że udaje im się przesunąć punkt lokalizacji jaźni średnio o 24 cm poza ciało badanych.
Przesunięty w lewo
Pomimo całej posiadanej przez nas współcześnie wiedzy neurologicznej czy psychologicznej, omawiany w tym artykule problem pozostaje otwarty. Choć znamy dziś rzeczywistą funkcję płuc, serca czy wątroby i wiemy, że organy te nie myślą, to zagadnienie subiektywnej „lokalizacji jaźni” nie otrzymuje jednoznacznej odpowiedzi w ramach neuronauk. Wiemy natomiast, że ma ono związek z kwestią tzw. obrazu ciała: tym, w jaki sposób subiektywnie ustosunkowujemy się do swoich ciał. Nie jest to trywialny związek, a obiektywne fakty anatomiczne nie muszą przekładać się na autentyczne subiektywne przekonania. To, co sądzimy o swoich ciałach, i jak je odczuwamy, jest wynikiem skomplikowanych zależności psychologicznych i społecznych.
Względnie łagodną demonstracją tej zasady jest potwierdzony wieloma badaniami fakt, że mężczyźni mają skłonność do przeszacowywania swojego wzrostu. Poważniejsza jest już choćby ta tendencja, że osoby wykazujące zaburzenia odżywiania zwykle przeceniają swoją wagę ciała, czasem dramatycznie: mimo przedstawianej im dokumentacji fotograficznej i pomiarów są przekonani, że ich ciało wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Skrajnym przypadkiem jest zaś zaburzenie, nazywane czasem somatoparafrenią, a od 2004 r. również terminem „body integrity identity disorder” (BIID: „zaburzenie poczucia jedności ciała”). Cierpiący nań pacjenci są przekonani, że pewna część ich ciała – najczęściej któraś z kończyn – nie należy do nich. Mimo że potrafią ją kontrolować, odczuwają głębokie przekonanie, że jest to obcy kawałek mięsa, a nie część ich żywego organizmu. Często towarzyszy temu marzenie o amputacji.
To, jak skomplikowane muszą być procesy decydujące o naszej autolokalizacji, obrazuje historia pewnego niewidomego. W 2008 r. grupa włoskich badaczy pod przewodnictwem Franca Bertossy opublikowała artykuł („Point zero: a phenomenological inquiry…”) na temat „punktu zero”, którym to terminem, w nawiązaniu do geometrycznego początku układu współrzędnych, określali lokalizację „ja” wewnątrz naszego ciała. Jeden z badanych (ochotnik nr 55), niewidomy, twierdził, że jego własny „punkt zero” znajduje się w głowie, tuż za oczami – co nie dziwi – jednak stanowczo utrzymywał, że jest on nieznacznie przemieszczony w lewo względem płaszczyzny środkowej ciała. Inaczej mówiąc, utrzymywał, że swoje ciało odczuwa asymetrycznie. Wydaje mu się np., że po prawej stronie „siebie” ma nieco więcej materii głowy niż po lewej stronie. Po dłuższej rozmowie wyszło na jaw, iż odpowiedzialna za to może być jego indywidualna historia utraty wzroku. Otóż widzenie w prawym oku stracił mając ok. 7 lat, zaś w lewym dopiero w wieku 13 lat. „Moje »ja« jest przemieszczone w kierunku oka, które widziało dłużej – stwierdził. – Jest tak, jak gdybym cały był nieco przesunięty w lewo”.
Łukasz Lamża