Błogosławieni rozbrojeni
Zachwycają nas bajki o księżniczkach na ziarnku grochu oraz legendy o nieustraszonych rycerzach, zdolnych do szaleństwa z miłości lub rozpaczy po stracie przyjaciela.
To wszystko prawda. Wrażliwość zachwyca nas jednak dopóty, dopóki mamy do czynienia z wrażliwością cudzą. Nasza własną traktujemy bowiem jak najgorszego wroga. Wystarczy moment przejrzystości – niepowstrzymanego wzruszenia, spontanicznego śmiechu, nie wspominając już o strzeleniu gafy, abyśmy natychmiastowo i nieodparcie zapragnęli zapaść się pod ziemię. Dlaczego tak się dzieje?
Po pierwsze, dlatego, że utożsamiamy wrażliwość ze słabością. Przejawem takiej słabości są nie tylko łzy po przegranym meczu, lecz także, wbrew pozorom, łzy po meczu wygranym. Łzy radości bolą nieraz równie mocno jak łzy rozpaczy, ponieważ w głębi duszy obawiamy się, że radość odejdzie równie niespodziewanie jak przyszła, a my nie mamy na to wpływu. W końcu, nawet jeśli wkładamy wiele trudu w kierowanie własnym losem, ostatecznie niewiele jesteśmy w stanie naprawdę przewidzieć i zaplanować (porównaj: losy reprezentacji Brazylii w ostatnich Mistrzostwach Świata). Jedna z technik „uzbrajania się”, opisana przez przez amerykańską badaczkę Brené Brown to „czarnowidztwo” w obliczu radości, które polega na wyobrażaniu sobie najgorszych scenariuszy w momencie, kiedy spotkało nas szczęście (tak na wszelki wypadek, jakby jednak zdarzyło się cos złego, to będziemy przygotowani). Zarówno nieszczęście, jak i szczęście, przychodząc do nas z zewnątrz, objawiają naszą kruchość wobec życia, zależność od innych ludzi i skończoność naszej ludzkiej kondycji.
Po drugie, jak twierdzi Brené Brown, wstydzimy się być sobą. Amerykańska psycholog, zanim stała się specjalistką od wrażliwości, zajmowała się problematyką wstydu. Jej zdaniem to właśnie wstyd – a więc tkwiące w nas głęboko przekonanie, że tacy, jacy jesteśmy nie zasługujemy na miłość i przywiązanie – jest główną przyczyną walki z własną wrażliwością. Wbrew temu, czego chcielibyśmy spodziewać się po tak przerażającej definicji, odczuwanie tego wstydu nie jest zarezerwowane dla osób, które przeżyły jakąś nieopisaną traumę. Zbyt wygórowane wymagania rodziców, dokuczliwe uwagi szkolnych rówieśników, a czasem po prostu otaczający nas zewsząd bezlitosny kult doskonałości i sukcesu wystarczą, byśmy porzucili naszą autentyczność na rzecz nigdy nie osiągalnej perfekcji.
Przyczyny wyścigu zbrojeń i przegląd skomplikowanych technik uzbrajania można by ciągnąć w nieskończoność. Zamiast tego, lepiej wskazać na ich wspólny mianownik, którym jest pragnienie sprawowania kontroli. Chociaż nie możemy zmienić wyroków fortuny ani raz na zawsze ustalić naszego społecznego wizerunku, wciąż usilnie staramy się zaklinać rzeczywistość. Taka postawa ma wiele z awersji do ryzyka, opisywanej przez Daniela Kahnemana, a jeszcze więcej z ucieczki od wolności, znanej z pism Ericha Fromma. Pewności za wszelką cenę poszukujemy nie tylko w decyzjach ekonomicznych, ale i życiu społecznym, zawodowym, uczuciowym. Jeżeli jednak coś jest pewne to chyba tylko to, że warto ryzykować.
Stawka większa niż życie
O tym, jak bardzo opłaca się ryzykować, przekonuje nas fascynujący przypadek szkockiego kryminalisty – Jimmiego Boyle’a. Między 12 a 38 rokiem życia Boyle przebywał na wolności aż kilka miesięcy. Resztę swojej młodości spędził w różnego rodzaju zakładach poprawczych, schroniskach dla nieletnich, aresztach, aż wreszcie, po brutalnym zabójstwie innego szkockiego gangstera w 1967 r., przypłynął do portu przeznaczenia – tym razem dożywotnio (z możliwością warunkowego zwolnienia najwcześniej po 15 latach). W więzieniu Boyle, przez swoją niepohamowaną wściekłość, kierowaną szczególnie wobec strażników, zyskał miano najbardziej agresywnego człowieka Szkocji. Szczegółów jego bestialskich zachowań lepiej sobie oszczędzić – dość rzec, że skończyły się one umieszczeniem ‘barbarzyńcy’ w karcerze, gdzie całkowicie pozbawiono go kontaktów z ludźmi (jedzenie poddawano mu przez otwór w drzwiach, i to na odległość, żeby przypadkiem nie stracić ręki).
Koszmar ten trwał do czasu, kiedy Boyle’a został nieoczekiwanie przeniesiony do eksperymentalnego więzienia w Barlinnie, kierowanego przez dwóch zapalonych reformatorów społecznych Kena Murray’a i Alexa Stephena wraz z zespołem wolontariuszy, którzy zamiast w strażniczych uniformach chodzili w białych kitlach, zamiast musztry proponowali warsztaty artystyczne i wreszcie zamiast potępiać – współczuli. Momentem zwrotnym była chwila, kiedy Ken Murray, otwierając paczkę, zwrócił się do Boyle’a o pomoc i wręczył mu parę nożyczek, po czym nonszalancko odwrócił się plecami i zajął rozpakowywaniem przesyłki. Wtedy nastąpił cud. Budzący grozę Jimmy Boyle nie tylko nie dźgnął go nożem w plecy, jak przystało na największego potwora z okolic Loch Ness, ale po prostu mu pomógł, a następnie… zmienił się nie do poznania. Absolutne zaufanie, jakim obdarzył go Ken Murray, równie realne jak jego całkowita, niczym niezabezpieczona, heroiczna bezbronność, stało się siłą na tyle potężną, że przemieniło okrutnego zbrodniarza w czułego artystę. Dzisiaj Jimmy Boyle nie tylko cieszy się wolnością, ale jest uznanym rzeźbiarzem, autorem pamiętników (w tym więziennego „Sense of Freedom”), powieści i dramatów.
Cud przemiany Jimmiego Boyle’a zawierał w sobie dwa komponenty: zaufanie i bezbronność. Murray, wraz z nożyczkami wręczył więźniowi bezcenny dar, jakim jest altruistyczne zaufanie. Określenie to zawdzięczamy amerykańskiej politolog Jane Mansbridge, która odróżniła je od zaufania kalkulacyjnego. Podstawą tego ostatniego jest trzeźwa analiza wiarygodności drugiej osoby: jeżeli – na podstawie obiektywnych danych, reputacji i doświadczenia relacji z tym człowiekiem – prawdopodobieństwo jego współpracy jest dostatecznie wysokie (co najmniej wyższe niż 50%) możemy wydać uzasadnione orzeczenie pt. „ufam”. Zaufanie altruistyczne idzie krok (a raczej nieskończenie wiele kroków) dalej, udzielając przysłowiowego „kredytu” zaufania i to zawsze trochę „na wyrost”. Tego rodzaju zaufanie jest darem – w końcu nie ma ono uzasadnienia w cudzej wiarygodności, jest „nadwyżką” ofiarowywaną za darmo i z myślą o drugiej osobie. Jakiego rodzaju jest to myśl? Otóż, niemiecki socjolog Georg Simmel stwierdził, że zaufanie jest aktem wiary człowieka w człowieka, a także wyrazem nadziei, że złożone w drugim zaufanie jest w stanie poruszyć z posad ziemię i obudzić dawno uśpione pokłady dobrej woli. Wbrew pozorom jest metoda w tym szaleństwie, a mianowicie responsywna natura zaufania, która może sprawić, że drugi człowiek, choćby był zbrodniarzem, poczuje się zobowiązany, by dorosnąć do obrazu bohatera, który odbija się w naszych oczach.
Rewersem zaufania jest bezbronność. Zaufanie jest bowiem sądem o drugim człowieku (sądem o takiej mocy, która jest w stanie unieważnić inny wyrok – nawet dożywocia) jako godnym pokładanej w nim nadziei. Aby nie pozostać gołosłownym, sąd ten musi być poparty przez czyn w postaci faktycznego wystawienia się na zranienie. Takie działanie również jest sądem, pewnego rodzaju komunikatem – tym razem o samym sobie. Świadczy ono bowiem o ogromnej odwadze, zgodzie na własną wrażliwość, autentyczności i wewnętrznej wolności. Taka wolność jest zaraźliwa. Jak w jednym z przemówień napisał Nelson Mandela: „Nasz najgłębszy strach nie wypływa z tego, że jesteśmy ograniczeni. Nasz najgłębszy strach wypływa z faktu, że nosimy w sobie bezgraniczną moc. Tym, czego obawiamy się najbardziej, nie jest nasz wewnętrzny mrok, lecz wewnętrzne światło. Gdy pozwalamy promieniować naszemu wewnętrznemu boskiemu światłu, dajemy podświadomie naszym bliskim pozwolenie, aby czynili to samo”. Stawka rzeczywiście jest większa niż życie – jest nią życie w wolności.
Rozbroić samego siebie
Każdy z nas ma w sobie coś z Jimmy’ego Boyle’a – jeżeli nie agresję wobec przełożonych, to gniew na przyjaciela, jeśli nie gniew na przyjaciela, to złość na samego siebie. Każdy z nas ma w sobie również wielkie pokłady czułości i niespełniona tęsknotę za wolnością. Dlatego powszechne rozbrojenie najlepiej rozpocząć do samego siebie. Tylko jak to zrobić? Brené Brown karze zacząć od porażenia gremlinów światłem poranka. „Gremliny” to metaforyczne określenie tkwiących w nas pokładów wstydu, pretensji, żal i innych negatywnych uczuć. Gremliny są najbardziej niebezpieczne, kiedy żyją w ukryciu, dlatego należy je czym prędzej z niego wydobyć – takie działanie może przybierać różne formy od szczerej rozmowy, przez ekspresję artystyczną, po rozpoczęcie terapii. Inna propozycja to śmiech. W szwajcarskiej szkole Philanthropos, w której młodzi ludzie z całego świata spędzają swój „gap year” na poznawaniu meandrów humanistyki, rok akademicki dla każdego z uczniów rozpoczyna się od zagrania roli klowna (włącznie z jego nieodłącznym atrybutem w postaci czerwonego nosa). Szkoła, kierowana przez filozofa Fabrice’a Hadjadja, stawia sobie bowiem za cel nie tylko przybliżenie dorobku humanistycznej wiedzy, ale przede wszystkim naukę radości z bycia człowiekiem, wraz z jego wzniosłością, jak i wszystkimi nieodłącznymi śmiesznostkami. Przede wszystkim jednak na naszej drodze do rozbrojenia z największą powagą należy potraktować następujące zjawiska: żarty i primaaprilisowe psikusy, zachody Słońca, walentynki sprzed lat, radość czytania, spacery z przyjacielem i rysunki dzieci, uznając je wszystkie za zaproszenia do wyruszenia na poszukiwania naszej własnej dawno utraconej wrażliwości.
Aleksandra Głos